108. Small Lass - W tę noc wigilijną, Desire

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lass Small
W tę noc wigilijną
Rozdział 1
Tego lata Bob Brown wrócił do rodzinnego miasteczka Tempie,
rozciągającego się za południowymi przedmieściami Cleveland w stanie
Ohio. Rozglądał się wokół, jadąc wolno znajomymi ulicami. Był upalny
sierpniowy dzień, wiał lekki wiaterek.
Lato na Środkowym Zachodzie nie jest dla ludzi. Gorąco i wilgoć
odpowiadają tylko kukurydzy, a rodzice Boba nie uznawali klimatyzacji.
Dom Brownów znajdował się na południowym przedmieściu Tempie, w
kierunku przeciwnym niż Cleveland.
Bob niechętnie poprosił rodziców o schronienie, jednak alternatywą była
wyłącznie pożyczka – coś w jego rodzinie nie do pomyślenia. Nie chodziło o
skąpstwo; dzieci Brownów, naturalne i przygarnięte, mogły zawsze liczyć na
gościnę. Wystarczyło powściągnąć dumę... Bob miał trzydzieści lat, ponad
metr osiemdziesiąt wzrostu, ciemne włosy, niebieskie oczy... nie miał pracy
i był bez grosza.
Zaparkował w cieniu wiązu na bocznym podwórku. Poza traktorem i
innymi miejscowymi pojazdami zobaczył dwa obce samochody. Na pewno
goście; adoptowane dzieci Brownów wyprowadzały się zwykle w wieku, w
którym można już dostać prawo jazdy.
Jeden z samochodów miał rejestrację z Indiany. Drugi musiał należeć do
siostry Boba, Georgii, tyle że zmienił kolor z różowego na zielony. Powinna
teraz być w Indianapolis. Co ją tu przygnało? Bob zmarszczył brwi.
Pierwszy na ganek wyszedł ojciec. Koszulka i szorty podkreślały
atletyczną budowę ciała starszego mężczyzny. Miał krótko ostrzyżone
włosy, przepasany był fartuchem. Z wysokości ganku obrzucił spojrzeniem
wyładowany samochód i swego najstarszego syna.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
Ojciec Boba, Salty, służył przez dwadzieścia lat w marynarce. Walczył
też na ringu i zainkasował zbyt wiele ciosów, co sprawiło, że jego głos
brzmiał chrapliwie.
Bob otworzył drzwiczki i wysiadł z samochodu.
– Wróciłem – odpowiedział.
– Wprost nie mogę uwierzyć, że jesteś tu, a nie w Bostonie. Jeśli
potrzebujesz pomocy...
Ojciec miał słabość zarówno do całego swego potomstwa, jak i do
wszystkich adoptowanych dzieci. Bob, najstarszy z naturalnych synów,
doskonale o tym wiedział. Rzucił szorstko:
– Potrzebuję tylko miejsca, w którym mógłbym złapać trochę oddechu.
– Już je masz. – Chrapliwy głos ojca podziałał na Boba jak balsam.
– Kto przyjechał z Indiany? – zapytał.
– Niespodzianka. – Ojciec uśmiechnął się.
– Widzę, że Georgia pomalowała samochód. Zrobiła to sama?
– Mogłaby, ale nie. Wyręczył ją ukochany.
– Ukochany? Nie była w Indianapolis aż tak długo, żeby... prawda?
– Jakoś zdążyła. – Ojciec pokręcił nieznacznie głową, ale nie przestał się
uśmiechać.
– Lubisz go? – bardziej stwierdził niż zapytał Bob.
– Aha.
Bob przeciągnął zmęczone ramiona.
– Wszyscy dobrze się czują? – spytał ojca.
– Mamy też nowych domowników... – odparł Salty.
– Dzieci to ci nigdy nie zabraknie, prawda?
– Ktoś musi jeść to, co ugotuję.
– Co mamy dzisiaj w karcie?
– Zupę ogórkową, szynkę na zimno, sałatkę i arbuza.
– Jezu, jak ja tęskniłem za tym domem. – Zdumiał się, że takie wyznanie
przeszło mu przez gardło.
Ojciec skinął głową.
– Fajnie, że trochę tu pobędziesz. Mieliśmy kłopoty ze
skompletowaniem drużyny do baseballu.
Bob zerknął na pochyloną stodołę, krowę, która wlepiała w nich
zdumione spojrzenie, a dopiero potem znów na ojca.
– Jak idzie z samochodami?
Salty od niedawna sprzedawał samochody w Tempie.
– Mam parę wozów i płacę uczciwie komuś, kto umie tyle samo, ile
nauczyłem ciebie.
Bob stał przy schodkach czując się tak, jakby miał dziewięć lat, a ojciec
mógł rozwiązać wszystkie jego problemy. Pomyślał nagle, że chciałby, żeby
tak było; chciałby przytulić głowę do brzucha ojca i pozbyć się straszliwej
pustki, jaka go przepełniała. Rozdrażniło go to trochę, jednak uśmiechnął się
do staruszka.
– Wojownik wrócił do domu lizać rany? – skomentował Salty.
Bob skinął powoli głową, potwierdzając celność uwagi.
– Fakt, tak właśnie się czuję.
– Ja też wracałem. Raz, czy dwa...
– Ale byłeś naprawdę na wojnie, a ja tylko próbowałem samodzielności.
– To najtrudniejsze. Nie wiedziałeś? Na wojnie masz kolegów. A tak?
Jesteś sam.
Bob nie odważył się spojrzeć ojcu w twarz.
– No i mam tutaj ciebie, na wszelki wypadek...
– Nigdy o tym nie zapominaj. Jesteśmy tu zawsze – odpowiedział mu
chrapliwy głos.
Po chwili na ganek wyszła matka Boba, Felicja, znacznie młodsza od
swego męża. Zauważyła wszystko: pomięte ubranie, zarost na twarzy i
przepełnione zmęczeniem spojrzenie syna.
– Dzięki Bogu, wróciłeś! – wykrzyknęła, jakby już dawno chciała go do
tego nakłonić.
Bob uśmiechnął się smutno i skinął głową. Ruszył po schodkach, by
wpaść w jej czułe ramiona.
– Dobrze, że jesteś. Salty właśnie szukał kogoś do pomocy. Nie mogłeś
trafić na lepszy moment. Te samochody, które musi naprawić, spędzają mu
sen z oczu. Ludzie trzymają je zbyt długo, tylko dlatego, że kupili je od
Salty'ego. Uważają, że już piętnaście lat temu powinien był zadbać, żeby
teraz chodziły jak nowe!
– I to za darmo – uzupełnił spokojnie ojciec.
– Jednym słowem, jak zwykle – podsumował Bob.
Felicja i Salty mieli pięcioro własnych dzieci; najmłodsze przebywało
poza domem, w college'u. Zawsze przyjmowali do siebie obce dzieci;
niektóre zostawały i były adoptowane, inne korzystały tylko z chwilowego
schronienia. Teraz, w domu mieszkało ich sześcioro: szesnastoletni Saul,
inny piętnastoletni chłopak, jeszcze inny jedenastoletni i dwie sześcioletnie
dziewczynki. Potem doszedł jeszcze dwunastoletni chłopiec.
– Ten nowy chłopak może cię trochę zdenerwować – poinformował go
ojciec. – Mamy z nim kłopoty.
– Tak? – Bob wchodził z matką po schodkach, prowadząc ją do jednego
z białych, wiklinowych foteli na ganku.
Salty spojrzał przeciągle na syna.
– Nazywa się Teller.
Bob pojął, że to dziecko zmusiło jego rodziców do skupienia na nim
całej uwagi.
– Skąd to imię?
– On nie wie. – Salty nadal usiłował dać coś do zrozumienia wzrokiem.
Bob zmarszczył brwi. Ojciec próbuje go w coś wciągnąć? Mam dość
własnych kłopotów, pomyślał. Muszę sam się pozbierać. Nie mam ani
czasu, ani sił, żeby zajmować się jeszcze kimś innym. Potarł dłońmi twarz;
potem opuścił ręce i wziął głęboki oddech:
– Pachnie tak samo, jak zawsze.
– To koza. – Salty zachichotał.
– Nie – w oczach Boba malowała się bezbronność – to dom. – Rozejrzał
się po ganku, który aż prosił się o nową warstwę farby. – Widzę, że Abner
jeszcze tu nie działał?
– Zwykle czekali z malowaniem na swego przyjaciela.
– Nie, ale wpadł ze swoim chłopakiem, żeby to obejrzeć; jest więc
pewna nadzieja...
– Mógłbym to pomalować.
– Abner by się obraził – złajała go Felicja.
Siostra Boba, Georgia, wyłoniła się z wnętrza domu, a za nią jakiś
mężczyzna.
– Bob! – wykrzyknęła i uściskała swego potężnego brata.
Bob odwzajemnił uścisk, jednak spojrzał przez ramię siostry na
towarzyszącego jej mężczyznę. Zmierzyli się wzrokiem i nieznacznie
uśmiechnęli. Narzeczony Georgii nazywał się Lukę.
Ganek zapełniał się stopniowo pozostałymi domownikami. Bob witał się
z rodziną; poznał też małą dziewczynkę zwaną Bratkiem z powodu
ogromnych oczu.
Brakowało tylko Tellera.
Salty obserwował swego najstarszego syna. Dostrzegał nie tylko jego
udrękę. Widział, że kłopoty nie złamały go całkowicie; pozostawiły miejsce
na troskę także o innych ludzi.
Wszyscy pomagali przy przenoszeniu rzeczy Boba z samochodu do jego
starego pokoju. To go zdziwiło.
– Nikt tu nie śpi?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl