10 Wernic Wiesław - Człowiek z Montany, e - booki, Wernic

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->10 Wernic Wiesław - Człowiek z MontanyWiesław WernicCzłowiek z MontanyILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSKICZYTELNIK • 1976* WARSZAWAPocztmistrzTa sprawa nie podobała mi się juŜ od samegopoczątku. Podczas długiej jazdy pociągiem Karol nieszczędził sił i argumentacji, aby mnie przekonać, Ŝesię mylę. Osiągnął swój cel, gdy wysiedliśmy z wagonuna przystanku o dźwięcznej nazwie Bell , moja twarzrozjaśniła się uśmiechem, prezentując obliczeczłowieka zadowolonego z siebie i ze świata. Alerychło zgasł we mnie ten pogodny nastrój.Pociąg zniknął gdzieś na krańcu horyzontu, a mydwaj: Karol Gordon i ja, pozostaliśmy samotni napustym niby-peronie, tuŜ obok słupa z napisem “Bell”.Nie było tu Ŝadnego stacyjnego budynku.Przed nami, nieco w prawo, w szerokiej nieccegruntu wznosiło się kilka domów, zapewneuzasadniających istnienie kolejowego przystanku.Wyglądały niepozornie, powiem nawet: wręczodpychająco. Na drodze — nikogo, przed zabudowaniami— nikogo.Spojrzałem za siebie, ale tam — poza nasypemŜelaznego szlaku — widniała jeszcze większa pustka ijeszcze bardziej ponura, jeśli to w ogóle moŜliwe.Strona 110 Wernic Wiesław - Człowiek z MontanyDaleko, daleko majaczyła szara barykada — potęŜnepasmo Gór Skalistych z wierzchołkami ginącymi wchmurach, bo niebo było niskie i ciemne.— Pan Warrert jakoś nie przybył — powiedziałem doswego towarzysza, kładąc akcent na słowo “jakoś”, cozabrzmiało dość zgryźliwie. Cały optymizm, jakimnapompował mnie Karol, zdąŜył juŜ wyparować.— Trzeba zasięgnąć języka — odparł. — Chodźmy.Najchętniej wsiadłbym z powrotem do wagonu, alewagon porwała przed paru minutami dymiąca lokomotywa,a o godzinie nadejścia innego pociągu nic niewiedziałem. Nawet nie było kogo zapytać.Poczłapałem za Karolem dźwigając na paskuprzewieszonym przez lewe ramię skromne zawiniątko, ana pasku przewieszonym przez prawe ramię — swójsztucer. Co za szczęście, Ŝe nie zabraliśmy siodeł!Z brudnego nieba począł siąpić drobniutki, alegęsty deszcz i uczyniło się jeszcze bardziej mroczno.Tak powitała nas Montana i chociaŜ przestrzeganomnie, Ŝe na podgórzu wiosna jest zazwyczaj dŜdŜysta,a chmur na niebie więcej niŜ słońca, rzeczywistośćzaprezentowała się jeszcze gorzej.Karol wkroczył na rozjeŜdŜoną drogę, ja — za nim.Minęliśmy stojące w dole trzy czy cztery chałupy, naktóre mój towarzysz nie zwrócił uwagi maszerując kunie znanemu mi celowi. Byłem tak przygnębiony,zobojętniały na wszystko, Ŝe nawet nie zapytałem,dokąd zmierza. Kropelki wilgoci poczęły ściekać zronda mego kapelusza, gdy Karol zatrzymał się iwskazał palcem nieokreślonego kształtu budowlę.— JuŜ niedaleko — wyjaśnił. — To tam. Wyciągajnogi, Janie. Deszczyk jest nieco dokuczliwy.Zeszliśmy z drogi łagodną pochyłością, na którejzapadałem się po kostki. Deszcz musiał być w Bellzjawiskiem codziennym. Wreszcie dobrnęliśmy dościeŜki, dobrze rozdeptanej, pełnej czarnego błota.Tą właśnie ścieŜką doprowadził mnie mój towarzysz poddrzwi domu, raczej baraku skleconego z grubychtarcic, tyle Ŝe wyposaŜonego w dwa okienka, przezktóre przenikało mdłe światło. Nad okapem dachusterczała długa deska z wymalowanym na niej napisem:“Bell Saloon”. Wkroczyliśmy do wnętrza. Dwa stoły,kwaśny odór piwa pomieszany z wonią bardzo kiepskiegotytoniu, za szynkwasem człowieczek okrąglutki, zobliczem jak księŜyc w pełni, w białym kitlu, któryStrona 210 Wernic Wiesław - Człowiek z Montanybył jedynym białym przedmiotem w tej słabooświetlonej salce.KsięŜycowa twarz zwróciła się ku nam, a wówczasdostrzegłem ginący wśród tłustych policzków perkatynosek i małe, okrągłe oczka.—Whisky? — zapytał głosem tak cienkim, Ŝegdybym nie widział osoby, sądziłbym, iŜ mówi dziecko.Karol nie od razu odpowiedział. Najpierw zerknąłku mnie:—To nam chyba dobrze zrobi, Janie. Na tendeszcz. Skinąłem głową nie mogąc oczu oderwać odtłuściocha. Kiedy stawiał przed nami szklanki, szkłoprawie zniknęło w jego grubych jak poduchy dłoniach.Wypiliśmy.—Czy nie było tu pana Warrena? — zagadnąłKarol.Grubas zamrugał powiekami.—Z Canyon Creek? — zapytał piskliwie.—Chyba tak to się nazywa albo bardzo podobnie.Pamiętam, Ŝe to jest jakiś kanion.—Warren siedzi właśnie w Canyon Creek —stwierdził oberŜysta — a innego Warrena nie znam.—To na pewno ten. Czy nie wspominał, Ŝe ma sięz nami spotkać?—Nie.—A dokąd poszedł?—Wsiadł na konia i odjechał.—Dokąd?—Pewnikiem do siebie. Do Canyon Creek.—Świetnie! — wykrzyknąłem. — Ale nas urządził!—To jakieś nieporozumienie — spróbował mnieuspokoić Karol. A zwracając się znowu do oberŜysty: —Warren miał nas oczekiwać na przystanku kolejowym.—Dzisiaj?—Oczywiście.—Nie widziałem go. Był przed trzemadniami.—Więc odjechał przed trzema dniami? —wykrzyknąłem pełen oburzenia i gdyby mój wzrokposiadał siłę karabinowej kuli, grubas padłby trupem.—Właśnie tak, panie.Ano cóŜ! Sprawa stała się jasna. Warren z CanyonCreek nie zjawił się na umówione spotkanie, mimo Ŝeto przed kilku dniami zostało ustalone.—Siądźmy, Karolu — powiedziałem. — JuŜ mi nogiStrona 310 Wernic Wiesław - Człowiek z Montanyzdrętwiały.Powlokłem się do bliŜszego z dwu stołów iklapnąłem na ławkę. Obok nikt nie siedział. Natomiastprzy dalszym stole zauwaŜyłem człowieka dumającegonad wielkim kuflem piwa. Karol pozostał jeszcze przyszynk wąsie, ale o czym rozmawiał z szynkarzem — niezwróciłem uwagi. Bardzo czułem się zmęczony podróŜą zdalekiego Milwaukee. Grzbiet mnie bolał, nogi jak zołowiu, a oczy prawie same się zamykały, taki byłemsenny. Wreszcie Karol przysiadł obok, a okrąglutkigospodarz postawił z brzękiem dwa szklane naczyniapełne Ŝółtego, pieniącego się płynu.—Głodny jestem — mruknąłem spoglądającniechętnie na kufle.—Zaraz podam — grubas skłonił się zabawnie iodszedł.—No i widzisz, Karolu — szepnąłem — ten twójWarren jakoś o nas zapomniał.—Taki on mój, jak i twój — oburzył się — aleponiewaŜ o nim słyszałem jako o człowieku słownym...—Zapewniałeś mnie o tym wielokrotnie przezcałą drogę i jeszcze przedtem. Więc chociaŜ niemiałem serca do tej wyprawy, przekonałeś mnie. Aleteraz... — machnąłem ręką na znak rezygnacji.—Mogło mu się coś przydarzyć. PrzecieŜ todziki kraj!Co do tego nie Ŝywiłem Ŝadnych wątpliwości,chociaŜ mój poprzedni (przed laty) pobyt w Montanietrwał zaledwie kilka dni i ograniczył się dowschodniej, rolniczej części obszaru pokrytego w dwupiątych (na zachodzie i na południowym zachodzie)wysokimi i trudno dostępnymi górami. Wiedziałemjednak, Ŝe jeszcze do roku 1850 Montana (włączonapierwotnie do stanu Idaho) była jedynie krainąIndian, traperów i handlarzy skór. Nieco fortówobsadzonych skąpo przez wojsko i całkowite bezdroŜe,kraj falistych prerii i skalnych przełęczy, Ŝyznychdolin i jałowych perci.Montana poczęła się zaludniać, gdy w latach 1857—63 odkryto złote Ŝyły, a od roku 1880 — rudy miedzi.Wówczas zakończono budowę pierwszej linii kolejowej,łączącej wielkomiejskie centra Wschodu z dalekimZachodem i jeszcze dalszym wybrzeŜem Pacyfiku. Jednakmimo takiego usprawnienia komunikacji Montana tylkoobszarem swych wielkich równin, zagospodarowanych juŜprzez farmerów, pokazywała oblicze jako takoStrona 410 Wernic Wiesław - Człowiek z Montanycywilizowanego kraju. Reszta, stanowiąca większośćterytorium, pozostała pustkowiem rozciągającym sięmiędzy nielicznymi i bardzo prymitywnymi osadami imiasteczkami, takimi jak Bannach (nad GrasshoferCreek), Virginia City (nad Alder Gluch) czy Helena,zawdzięczającymi swe powstanie sąsiedztwu złóŜmineralnych: złota, miedzi i srebra.Piwo nie było złe, a humoru nabrałem, gdy tłustykarczmarz postawił przed nami dwie miski parującejjajecznicy.—Nie mam nic innego — tłumaczył się. —Widzicie, panowie — tu zniŜył głos — do mnieprzychodzą raczej na picie niŜ na jedzenie — znówskłonił się zabawnie, gdy Karol zatrzymał go.—Czy moglibyśmy zostać tu na noc?Grubas rozłoŜył ręce w geście bezradności.—Poza tą izbą i kuchnią, w której sypiam, niemam nic więcej. Spróbujcie pytać się po domach.—Coraz lepiej — mruknąłem zanurzając blaszanąłyŜkę w misce.—A Canyon Creek daleko? — znowu zapytał Karol.—Dzień jazdy, ale po nocy nie radzę jechać.Drogi tu bardzo kiepskie, łatwo zbłądzić.Popatrzył na nas okrągłymi oczkami i nieusłyszawszy nic więcej powędrował za szynkwas, gdziezajął się hałaśliwym ustawianiem butelek.SpoŜywaliśmy w milczeniu jajecznicę, gdy ztrzaskiem i piskiem źle naoliwionych zawiasówrozwarły się drzwi i buchnęło na nas chłodem iwilgocią wieczoru. Zatupotały buty na deskachpodłogi. Jeden, dwu, trzech, czterech... Przybyszeominęli nasz stół i pomaszerowali ku szynkwasowi.Stanęli tak, Ŝe widziałem jedynie ich plecy.—MoŜe zapytać o nocleg? — zaproponowałemszeptem Karolowi.—Jeśli to są tutejsi... ale najpierw wypadaprzyjrzeć się im dobrze. Tak, by tego nie dostrzegli.Łatwo powiedzieć! Nie miałem okazji obejrzenia ichtwarzy. Na szczęście rozmowa prowadzona przy bufeciewyjaśniła w duŜym stopniu, kim byli goście saloonu.Rozmowa głośna, nazbyt głośna.—Whisky! Najlepsza, jaką masz, grubasie! Dlanas wszystkich!Człowiek, który to mówił, a raczej: krzyczał —miał szerokie bary, połataną i brudną kurtę, kapeluszzsunięty na tył głowy. Tyle mogłem zauwaŜyć. TkwiliStrona 5 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl