108 - Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach, !!! 2. Do czytania, Ewa wzywa 07(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ewa wzywa 07... nr.108 Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach – Helena Sekuła
1
Ewa wzywa 07... nr.108 Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach – Helena Sekuła
2
Ewa wzywa 07... nr.108 Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach – Helena Sekuła
1
— Masz trzy dni na rozliczenie — powiedział Tarnga i o niczym nie chciał
słyszeć. Po prostu wstał i wyszedł z kawiarni.
Inżynier Ogielski więcej go nie zobaczył; nie znał ani adresu, ani telefonu
Tamgi, nic wiedział, gdzie pracuje, skąd przychodzi i dokąd odchodzi ten niczym
nie wyróżniający się mężczyzna. Przeciętna statystyczna, nie człowiek. Nie
wiedział, jak naprawdę Tarnga się nazywa. Kiedyś, na początku ich znajomo ści,
przedstawił się inżynierowi niewyraźnie, jak czyni, to większość ludzi, a
proponując warunki, nie silił się nawet na mistyfikację.
Moje nazwisko nie jest panu do niczego potrzebne — podkreślił; był
małomówny, rzeczowy. — Przez telefon będę się przedstawiał jako Tarnga, a
także każdy, kto ode mnie przyjdzie, powoła się na to miano. Proszę je uważać za
hasło, i zachować w najgłębszej tajemnicy.
Tarnga telefonował rzadko i tylko do mieszkania, nigdy do instytutu
doświadczalnego, gdzie inżynier pracował. Spotkania umawiali w mieście,
niekiedy jednak Tarnga przychodził do domu Ogielskiego bez uprzedzenia.
Jeżeli go nie zastał, nie zostawiał żadnej wiadomo ści, tylko zjawiał się innego
dnia, także bez zapowiedzi.
Inżynier tak dalece przywykł do tego stylu bycia, że dopiero teraz zdał sobie
sprawę, jak zupełnie nic o tym człowieku nie wie; w powstałej sytuacji mo że
tylko biernie czekać na jakiś znak życia od niego.
Wtedy, w kawiarni. Tarnga uniósł się gniewem i nie chciał rozmawiać. Z
pewnością już ochłonął, lada chwila da znać — uspokajał się inżynier. Ale
upłynął jeden dzień z zastrzeżonych trzech, a tamten nie odezwał się. Inżynier
zaczyna! mgliście rozumieć, że prawdopodobnie w ciągu dwóch dni, które mu
jeszcze pozostały, nic usłyszy ani nic zobaczy Tamgi, bo go nic obchodzi, co on,
inżynier, ma do powiedzenia; pó prostu nie wierzy w żadne usprawiedliwienie, z
góry uznał je za wykręty. Ważny jest dla niego tylko fakt odzyskania tego, co
zginęło. Przyjdzie po depozyt lub upomni się w inny sposób po upływie
wyznaczonego terminu. I już nie sprolonguje!
Uciekały godziny, inżynier niczego nic potrafił wymyślić, aż trzeciego dnia
wieczorem przyszedł wielki strach. Ogielski zobaczył wszystko we właściwych
proporcjach. Nie pojmował swojej dotychczasowej naiwności i tego niemal
beztroskiego przeświadczenia: jakoś to będzie.
Nie mógł liczyć na żadne ,,jakoś". Zaginione przedmioty przedstawiały
wartość kilkunastu tysięcy dolarów. Przepadły gdzieś na drodze między nim a
Towarzystwem, jak enigmatycznie określał Tarnga zleceniodawcę czy
zleceniodawców, z którymi obaj współpracowali. Tylko w przeciwieństwie do
Tamgi, inżynier nie znał tych ludzi. A Towarzystwo z powodów jedynie mu
wiadomych było przeświadczone, że majątek ten przywłaszczył sobie inżynier. I
nikogo nie interesowały żadne wyjaśnienia.
3
Ewa wzywa 07... nr.108 Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach – Helena Sekuła
— Ufamy wybranym osobom — powiedział mu Tarnga, zanim jeszcze
inżynier zdecydował się na współpracę. — Ale mamy sankcje na nielojalnych.
Bardzo surowe. Nie ma u nas przedawnień, ułaskawie ń, okoliczności
łagodzących. Chcę, aby pan o tym wiedział, zanim zgodzi się pan dla nas
pracować.
Ogielskiego oblał pot, nie mógł opanować strachu, obezwładniającego jak
paraliż. Osaczało coś nieznanego, ludzie bez twarzy zaczajeni w ciemno ści, a on
jak w snopie światła jupiterów--tak się czuł. Nic
potrafił biernie czekać na to niewiadome, co go miało nieuchronnie spotkać z
ręki tamtych, je śli się sprawa nie wyjaśni w określonym przez nich terminie.
Każdy się broni, jak umie, szaleństwem było czekać na nich w domu, liczyć na
zrozumienie. Z pewnością wszystko się wyjaśni — wmawiał w siebie — ale
przecież trzeba na to więcej czasu niż... trzy dni. Uciec!
Mijała trzecia doba dzieląca go od terminu. Dochodziła dwunasta w nocy, on
wciąż siedział w pobliżu telefonu, z wieczora udając pilnie zajętego,, później,
kiedy Marta poszła spać —? bezczyn — * nie. Sygnał aparatu milczał i zwiędła
nadzieja, że się kiedykolwiek odezwie. Uciekać! Od dawna siedziało to w pod-
świadomo ści, teraz doszło do głosu. Uciekać — czul to słowo jak kategoryczny
nakaz, jak pchnięcie w plecy.
Co powiedzieć Marcie?
Przecież nie będzie jej budził w środku nocy. Chwycił się pierwszego
pretekstu. A tak naprawdę to nie wiedział, jak usprawiedliwić konieczność
zniknięcia, bo przecież nie wyjawi jej prawdy. Prawdy?! Nigdy.
Napiszę do niej — rzucił ochłap sumieniu.
Ubrał się praktycznie, do torby zapakował niezbędne drobiazgi. Na widocznym
miejscu pozostawił kartkę.
Musiałem pilnie wyjechać. Jutro otrzymasz list — Jerzy.
Wymknął się jak złodziej, bezszelestnie zamknął drzwi. Ukryły w cieniu kępy
srebrzystych świerków, rosnących przy domu, nasłuchiwał i długo badał pustą o
tej porze ulicę.
Około drugiej w nocy dzwonił do drzwi znajomych mieszkających na
przeciwległym krańcu Warszawy.
— Jerzy, stało się coś?! — przejął się zaspany kolega.
—Pokłóciłem się z Martą. Przenocujecie mnie?
— Co za pytanie. Wchodź!
Inżynier nie mo że spać, dręczy świadomo ść zagrożenia i dopiero teraz
pojawia się niepokój o rodzinę; skręca go wstyd. Zachował się jak ostatni łajdak.
Nie rozumie, jak mógł pozostawić Martę i dziecko bez żadnej opieki, tym
bardziej bezbronnych, że niczego nieświadomych, niczemu nie winnych.
Teraz myśli o sobie jak o kimś zupełnie obcym;. dotychczas nic znał tego
nikczemnego tchórza i egoisty. Kiedy tak spsiał, czy zawsze był laki? A strach
4
Ewa wzywa 07... nr.108 Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach – Helena Sekuła
tylko obnażył nędzę jego charakteru?
Nazajutrz wstał bardzo wcześnie; wymknął się cicho, aby nie budzić
gospodarzy i pobiegł na poszukiwanie czynnego automatu. Miasto dopiero
przecierało oczy. Ciche, puste — wydało się inżynierowi nieprzyjazne, groźne.
Telefonem zerwał Martę ze snu.
— Słuchaj uważnie! Zapakuj rzeczy Marcina i swoje, tak jakbyś miała
wyjechać na jakiś miesiąc i przenieś się do matki, zaraz! Będziecie tam dotąd,
dopóki nie dam ci znać, ale do tego czasu nawet nie zaglądaj do mieszkania.
— Jerzy, co się stało?!!!
— Nie pytaj mnie o nic, zrób, co ci mówię. Później ci wszystko wyjaśnię, a
teraz nie zwlekaj.
— Chociaż ogólnie powiedz, o co chodzi?
— Marta, sprawa jest poważna! Wszystkim bez wyjątku, kto będzie o mnie
pytał, mów, że wyjechałem do... — zastanawia się. dokąd jest najdalej z
Warszawy — Świnoujścia. Tak, do Świnoujścia, do sanatorium.
— Jerzy, czy ty jesteś trzeźwy?
— Tak i przy zdrowych zmysłach. Zrób, co ci kazałem, a wszystko się ułoży.
— Skąd dzwonisz?
— Z ulicznej rozmównicy — ogarnia go zniecierpliwienie; niech przestanie
nękać go pytaniami. Niesmak i niezadowolenie z siebie przeistacza się w niechęć
do niej. A jednak lepiej, że w tej chwili dzieli ich odległość. Nie ma klimatu do
wyjaśnień i w każdej sekundzie może przerwać rozmowę, je śli stanic się zbyt
kłopotliwa. No i nie widzi oczu Marty, zielonych, promieniście nakrapianych
bursztynem, bardzo pięknych oczu, których spojrzenia teraz by nie zniósł.
— Jerzy, gdzie ty jesteś? — próbuje zyskać na czasie Marta.
— Zrób, co ci powiedziałem — pomija jej pytanie. — Do pracy nie telefonuj,
bo mnie tam nie będzie. A ja z kolei do domu nie będę dzwonił, tylko do matki —
podkreślił z naciskiem i odwiesił słuchawkę.
0 dziewiątej porozumiał się ze swoją asystentką w instytucie doświadczalnym:
ma pilne sprawy na mieście, dzisiaj do pracowni nie przyjdzie.
I legł przed nim pusty dzień. Bezczynność potęgowała niepokój. Krążył po
ulicach z uczuciem, że jest śledzony. Czuł się bezdomny i wyjęty spod prawa.
W południe zatelefonował do matki. Emerytowana lektorka języka
angielskiego dorabiała sobie prywatnymi lekcjami. O tej porze zawsze ma
uczniów, więc zastanie ją w mieszkaniu, ją i małego. A słuchawkę na pewno
podniesie Marcin." Zresztą babka przeważnie pozwalała wyręczać się w tej
czynności, mały bowiem ogromnie lubił rozmawiać przez, telefon. Tego dnia
inżynier musiał usłyszeć syna, chociaż wiedział, dziecko z całą pewnością tam
jest. Marta codziennie rano odwoziła je do babki i zabierała po skończeniu
pracy. Nawet miała po drodze, bo stara pani Ogielska mieszkała blisko
przychodni, w której ordynowała jej synowa.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]