108 - Armstrong Lindsay - Na złotym wybrzeżu, Światowe Życie Harlequin

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lindsay Armstrong
Na Złotym Wybrzeżu
PROLOG
Wspólna jazda taksówką z pewnym zabójczo
przystojnym mężczyzną podczas burzy w Sydney
zmieniła życie dwudziestodwuletniej Rhiannon
Fairfax.
Kiedy w ociekającym deszczem jaskrawożół-
tym płaszczu dotarła na postój, czekał jako pierw­
szy w kolejce. Na szczęście akurat podjechała
taksówka. W rozpaczy spytała, czy pozwoli jej
wsiąść. Ponieważ jechali w tym samym kierunku,
wyraził zgodę. Zajmowali miejsca, wysłuchując
sarkania kierowcy, że zamoczą siedzenie. Kiedy
wreszcie usiedli, Rhiannon zdjęła kaptur. Pod spo­
dem miała granatowy beret naciągnięty na uszy,
pod który upchała włosy. Nieznajomy obserwował
jej poczynania z rozbawieniem.
- Co za dzień! - zagadnęła.
- Pani jest przynajmniej odpowiednio ubrana.
- Cóż, raczej praktycznie niż elegancko, stoso­
wnie do warunków - ucięła.
Dopiero gdy trochę ochłonęła, przyjrzała się
uważniej współpasażerowi. Wysoki, barczysty męż­
czyzna o regularnych rysach, gęstych, ciemnych
6
LINDSAY ARMSTRONG
włosach i głębokich, błękitnych oczach zrobił na
niej wielkie wrażenie. Nosił grafitowy garnitur od
doskonałego krawca. Oceniła go na niewiele po­
nad trzydzieści lat. Roztaczał wokół siebie aurę
władzy. Przypuszczała, że piastuje wysokie stano­
wisko. Przemknęło jej przez głowę, że w innych
sprawach również doskonale sobie radzi. W ja­
kich? Z pewnością nie spędził całego życia za
biurkiem. Patrząc na ładny profil, opaloną twarz
i smukłe dłonie, zabroniła sobie dalszych spekula­
cji na jego temat, zwłaszcza że pochwyciła jego
zaciekawione spojrzenie.
- Przepraszam - mruknęła z zażenowaniem
- ale pewnie przywykł pan do ciekawskich spoj­
rzeń.
- Mógłbym to samo powiedzieć o pani, ale na
razie niewiele widać - odparł, mierząc wzrokiem
jej postać pod przypominającym obszerny namiot
sztormiakiem.
- Łatwo nawiązuje pan kontakty - zauważyła,
ku własnemu zaskoczeniu już zupełnie swobod­
nym tonem. Pozytywna zmiana, jaka zaszła pół
godziny wcześniej w jej życiu, wprawiła ją w szam­
pański humor.
- Wręcz przeciwnie. Bynajmniej nie zależy
mi
i pewnie długo jeszcze nie będzie zależało na
nawiązywaniu nowych znajomości - odparł. Rysy
mu stwardniały, lecz już po chwili obojętnie wzru­
szył ramionami. - A pani?
NA ZŁOTYM WYBRZEŻU
7
- Podobnie - mruknęła z zażenowaniem, zbie­
rając niezręcznie fałdy obszernego płaszcza. - Męż­
czyźni mi obrzydli, chyba na całe życie.
- Dlaczego?
- Nieważne. - Rhiannon z wysiłkiem odwróci­
ła wzrok ku oknu. - Proszę mi przypomnieć,
o czym mówiliśmy poprzednio? - spróbowała od­
wrócić jego uwagę od niewygodnego tematu.
- O pani atutach - odrzekł, patrząc prosto
w błyszczące, brązowe oczy.
- Cóż, nie należę do piękności, ale mam niezłą
figurę, naturalne blond włosy pod tym ohydnym
beretem, no i podobno niezłe nogi, choć matka
przełożona w prowadzonej przez zakonnice szkole
wielokrotnie przestrzegała, że mogą mnie spro­
wadzić na manowce. Tam liczyło się tylko piękno
duszy. Za to w następnej szkole nie traktowano
cielesnych walorów jak pierwszego stopnia do
piekła. Odebrałam dość staranne wykształcenie
- dodała na widok zdziwionej miny współpasa­
żera.
- Szkoda, że nie mogę sam ocenić, czy popeł­
nia pani grzech pychy - odrzekł z poważnym
wyrazem twarzy, któremu przeczyły figlarne błys­
ki w oczach.
Dalsza podróż upłynęła w miłej atmosferze.
Zadowolona, odprężona już Rhiannon gawędzi­
ła swobodnie. Po opuszczeniu miasta skręcili
w elegancką, obsadzoną drzewami drogę do Woo-
8
LINDSAY ARMSTRONG
lahara. Mężczyzna poinformował, że chce wy­
siąść, ale kierowca nie zareagował. Nagle stracił
kontrolę nad kierownicą na śliskiej, mokrej szosie.
Wjechał na chodnik, uderzył w drzewo, złamał
barierkę i zawisł na skale nad przepaścią. Pasaże­
rowie nie ucierpieli, ale taksówkarz stracił przy­
tomność. Od runięcia w przepaść dzieliły ich za­
ledwie sekundy. Wysiedli tak szybko, jak mogli,
w strugach deszczu, pod naporem nawałnicy za­
dzwonili po pomoc. Następnie wspólnym wysił­
kiem otworzyli wgniecione drzwi. Jedynie refleks
nieznajomego uratował kierowcy życie. Położyli
go na trawie, na znalezionym w bagażniku kawał­
ku folii. Rhiannon przykryła go swoim płaszczem.
Przemoczeni, ubłoceni od stóp do głów, podrapani,
patrzyli bezradnie, jak taksówka powoli zsuwa się
w dół po zboczu.
- Dzięki Bogu, że go wydostaliśmy! - krzyk­
nęła Rhiannon. - Ma pan skaleczoną rękę i znisz­
czoną marynarkę - zauważyła po chwili.
- Nic mi nie jest.
W tym momencie usłyszeli wycie syren. Wkrót­
ce nadjechały karetka i radiowóz. Lekarz nie stwier­
dził u kierowcy poważniejszych obrażeń. Po zło­
żeniu zeznań, zdjęta współczuciem policjantka
zaprosiła Rhiannon do auta. Pozwolono jej zadzwo­
nić po następną taksówkę. Przybyła prawię natych­
miast, co Rhiannon uznała za prawdziwy cud w tak
okropnych warunkach. Gdy wysiadała z radiowo-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl