101 - Long Julie Anne - Ryzykowne rozkosze, ebooki, ebooki, !!!nowe

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J
ULIE
A
NNE
L
ONG
Ryzykowne rozkosze
Cykl: „Pennyroyal Green" - 01
1
Prolog
J
ak w
każdą sobotę, w gospodzie Pod Świniakiem i Ostem w Pennyroyal
Green na szachownicy trwała zacięta czarno-biała bitwa, a Frances Cooke i Martin
Culpepper - niczym posiwiali generałowie wrogich armii - jak zwykle pochylali się
nad planszą na honorowym miejscy przy kominku.
Poza tym nic w Green nie wyglądało dzisiaj tak jak zwykle.
Ned Hawthorne przerwał zamiatanie podłogi, która i tak już lśniła czystością.
Nie minęło jeszcze nawet południe, a karczma już była wypełniona po brzegi.
Wśród gości siedzących przy podniszczonych stołach rzucali się w oczy zwłaszcza
ci mieszkańcy Pennyroyal Green, którzy nie bywali tutaj często. Na przykład
proboszcz, który - Ned był tego pewien - nie wypije ani kropelki, i tajemnicza panna
Marietta Endicott, która pofatygowała się ze swojej pensji dla panienek na wzgórzu
za miastem. W tłumie widać było też kilku Cyganów z taboru, który na lato
zatrzymał się na przedmieściach Pennyroyal Green - skrzypce jednego z nich
zwisały smętnie w opuszczonej dłoni.
Ned Hawthorne, potomek wielu pokoleń szynkarzy spod Świniaka i Ostu,
jeszcze nigdy nie widział tylu ponurych twarzy naraz.
A w dodatku nikt nic nie pił.
Na litość boską, jeżeli mają zamiar opłakiwać Colina Eversea, ktoś powinien
wreszcie zacząć.
- Wiecie co, to była tylko kwestia czasu, żeby Colina w końcu powiesili -
rzucił w przestrzeń.
Te słowa przerwały tamę. Niektórzy zaczęli głośno przytakiwać, a z innych
stron rozległy się okrzyki sprzeciwu.
- Dobrze gadasz. Skoro wreszcie wieszają jakiegoś Eversea, musiało paść na
niego - odezwał się ktoś.
2
- Gdzie tam, Colin to dobry chłopak! - obruszył się gwałtownie ktoś inny. -
Lepszy od niejednego!
- Może i dobry, ale w łajdaczeniu się - krzyknął kolejny głos. W
powszechnym rozbawieniu niemal zginęło kilka nieśmiałych protestów.
- No, w każdym razie miał złote serce - wtrącił jakiś dyplomata od strony
kominka. - Nie powiecie, że nie.
- Był mi winien pięć funtów! - zawołał oburzony jegomość z głębi sali. -
Złamanego grosza już z tego nie zobaczę.
- Sam żeś sobie winien. Kto ci kazał się zakładać z Colinem? Jeden po drugim
głosy umilkły i znowu zapadła cisza.
Po chwili ktoś odchrząknął i rzucił nieśmiało:
- Pamiętacie tę historię z hrabiną?
- A z tą aktorką?
- Albo z tamtą wdową?
- No i te jego wyścigi konne.
- I jak grał w karty.
- Albo te jego pojedynki!
I znowu głosy zaczęły się przekrzykiwać, to przeklinając, to chwaląc Colina
Eversea.
No, teraz lepiej, pomyślał Ned. Kiedy ludzie się kłócą, lubią sobie przepłukać
gardło.
I rzeczywiście, słynne jasne i ciemne piwo podawane Pod Świniakiem i Ostem
popłynęło strumieniami z kurków na barze, a z odgłosem płynu wlewanego do kufli
mieszał się ukochany dźwięk Neda: brzęk monet sypanych na ladę i na blaty stołów.
Wkrótce każdy miał przed sobą coś do picia.
Nie odwracając się, Ned wyciągnął w bok rękę ze szczotką. Nawet w tym
zgiełku i rozgardiaszu na cześć Colina Eversea zdołał usłyszeć kroki swojej córki
Polly. Rozpoznałby je zawsze i wszędzie.
3
Polly nie wzięła od niego szczotki, potrząsnął więc kijem, żeby zwrócić jej
uwagę. Kiedy i to nie pomogło, zerknął za siebie i westchnął zrezygnowany. Oto, co
zobaczył: załzawione, czerwone, podpuchnięte oczy, zbolała mina, zmierzwione
włosy.
- Daj spokój, Polly...
- Ale papo, ja go tak kochałam.
- Nieprawda, kochanie - tłumaczył jej cierpliwie. - Uśmiechnął się do ciebie
może ze dwa razy. To jeszcze nie miłość.
Polly pociągnęła nosem.
- Więcej nie było trzeba.
To właśnie był cały Colin Eversea, przeklęty drań.
Nie było dziś Pod Świniakiem i Ostem kobiety - począwszy od
siedemnastoletnich podlotków (jak Polly), a na siedemdziesięcioletnich matronach
skończywszy - która by nie miała z jego powodu wilgotnych oczu; niektóre całkiem
otwarcie ocierały łzy. Ba, nawet mężczyźni pociągali nosami. I trudno się dziwić.
Colin był najbardziej uroczym rozpustnikiem, jakiego od dziesięcioleci wydał ród
Eversea. Był też jednym z najlepszych klientów Neda, a już za parę godzin ów
zacny obywatel Pennyroyal Green miał zawisnąć na szubienicy.
Nagle jakiś dżentelmen w obszernym płaszczu, zwykły niewinny podróżny,
który wstąpił tu, jeszcze zanim zebrał się tłum, i dał się skusić na szklanicę
ciemnego, popełnił poważny błąd.
Mianowicie nachylił się w stronę Francesa Cooke'a, który siedział przy
szachownicy, i zapytał:
- Przepraszam szanownego pana... ale czy dobrze rozumiem, że Colin Eversea,
„Szatan z Sussex", pochodzi z waszego miasta?
Culpepper westchnął teatralnie, odsunął krzesło od szachownicy, założył ręce
na piersi i zapatrzył się w belki na suficie.
4
- Pierwszy raz w Pennyroyal Green, co, synu? - głos Francesa był łagodny,
lecz mimo to donośny. Dziwny miał głos ten Frances Cooke. Można by
powiedzieć... głos wieszcza. Zagorzałe dyskusje ucichły w okamgnieniu.
Wszyscy wiedzieli, czego się spodziewać.
- Tak, proszę pana - odparł pogodnie nieznajomy. - Przejeżdżałem tędy w
drodze do Brighton i mój koń zgubił podkowę. Czekam, aż mi go kowal podkuje.
Nazywam się William Jones.
- Serdecznie witamy, panie Jones. - Frances Cooke wyciągnął rękę do gościa.
Frances był wysoki, chudy i na pozór wątły niczym młode drzewko na
wietrze. Włosy miał przerzedzone, za to brwi tak ruchliwe i krzaczaste, że można je
było wziąć za jakieś zwierzątko futerkowe. Na czubku nosa, który przywodził na
myśl czasy, gdy Brytanią rządzili Rzymianie, tkwiły okulary. Frances Cooke
wiedział prawie wszystko: znał historię każdego nazwiska wyrytego na chylących
się ku ziemi nagrobkach na miejskim cmentarzu; wiedział, skąd wzięto kamień na
budowę miejscowego kościoła, że pod jego fundamentami są ruiny pogańskiej
świątyni druidów i że drewno stolika, przy którym siedzi, pochodzi z Ashdown
Forest.
I nie miał żadnych oporów, żeby się tą wiedzą dzielić z innymi.
- No tak. Opowieść o Colinie Eversea to ciekawa historia. Ale żeby ją dobrze
opowiedzieć, trzeba nam się cofnąć jeszcze do czasów Wilhelma Zdobywcy.
- Wielkie nieba! Aż tak daleko? - zadrwił pan Jones.
Stary Cooke długo spoglądał na niego w milczeniu, wreszcie zapytał cicho:
- Ciekaw jestem, panie Jones, czyś pan widział te dęby, co rosną obok siebie
zaraz przy wjeździe do miasta?
- A i owszem. Dwa wielgachne drzewa. Ładne jest to wasze miasteczko.
Cooke tylko pokiwał głową, jakby to rozumiało się samo przez się.
- Powiadam panu, panie Jones, że te drzewa ledwo odbijały od ziemi, kiedy
Wilhelm Zdobywca postawił stopę na angielskim brzegu. Przez stulecia ich korzenie
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl