102. Darcy Lilian - Jak się rodzi miłość, Książki - Literatura piękna, Bonia, MEDICAL (LadyHenrietta)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lilian Darcy
Jak się rodzi miłość
Rozdział 1
Świeży śnieg otulił Columbus. Zdaniem znużonych zimnem mieszkańców
środkowego Ohio było to doprawdy nie w porządku: zima przyszła w tym roku tak
wcześnie, że teraz, w środku marca, mogłaby mieć dość przyzwoitości, żeby się
wreszcie wycofać.
A przecież był w Columbus ktoś, komu biel na dworze sprawiła prawdziwą
przyjemność. Nicole Martin, która z piątku na sobotę przyleciała z Australii i
jeszcze nie całkiem przyszła do siebie, z trudem zmusiła się, by usłuchać rozkazu
nastawionego na wpół do siódmej rano budzika. Lecz gdy już zdołała wstać...
– Och, Astro! – zawołała do kota Barbary Zelinsky, wyglądając na uśpiony
ogród. – Spójrz tylko! Leży nawet na drutach telefonicznych! A ta zaśnieżona
jodełka wygląda zupełnie jak świąteczna choinka! Pada i pada, jak z rozprutej
pierzyny!
Astro zignorował jej zachwyty. Śnieg nie był dla niego żadną atrakcją.
Dla Nicole zaś – wprost przeciwnie. Pochodziła z Sydney, gdzie nawet lekki
mróz był nie lada wydarzeniem, i dotychczas jej doświadczenia ze śniegiem
ograniczały się do jednego wiosennego weekendu w górach parę ładnych lat temu,
kiedy to wraz z przyjaciółmi obrzucali się śnieżkami i z piskiem zjeżdżali na
prowizorycznych sankach po rozmiękłych, półnagich wzgórzach. Bawiła się wtedy
świetnie. Ale to tutaj – cudo!
Nie mogła sobie jednak pozwolić na dalsze zachwyty. Nie były one
przewidziane w rozkładzie jej porannych zajęć: wkrótce zaczyna pracę. Musi
jeszcze wziąć prysznic, ubrać się, zjeść śniadanie, nakarmić Astra i – nagle to sobie
uprzytomniła – oczyścić samochód Barb z tego przepięknego, białego puchu. A
potem trzeba dojechać oblodzonymi bez wątpienia drogami do rzeki i dalej, aż do
szpitala Reverbank.
Jak na raz wcale niemało.
Ona i Barbara zamieniły się na rok pracą w ramach programu wymiany
pielęgniarek, skutkiem czego Nicole mieszkała obecnie w ładnym i obszernym
(trzy sypialnie) domu Barbary położonym nieopodal szpitala, tyle że na drugim
brzegu rzeki, Barbara zaś skazana była na znacznie mniejsze mieszkanko Nicole na
przedmieściach Sydney. Barbarze jednak ta nierówność standardu zdawała się
zupełnie nie przeszkadzać.
– Ach, ten twój balkon i to słońce! – zachwycała się, gdy spotkały się w
Sydney. – Te plaże! Nie mam najmniejszego zamiaru siedzieć w domu.
Nie mniej entuzjastycznie odniosła się do samej pracy – u boku samodzielnie
praktykującego doktora Gary’ego Hilla, współpracującego z Royal Prince Alfred
Hospital.
– Niezły okaz! – powiedziała z uznaniem. – Mm, żonaty?
– Rozwiedziony – odparła Nicole, a ciemne oczy Barb znacząco zabłysły.
Barbara niedawno przekroczyła czterdziestkę i także była rozwiedziona.
– Jasne, że chciałabym wyjść znowu za mąż – odpowiedziała na ostrożne
pytanie Nicole. – Miedzy innymi dlatego zgłosiłam się do tej wymiany. To okazja,
żeby zawrzeć nowe znajomości.
Nicole też miała ochotę zawrzeć nowe znajomości, ale z pewnością nie z myślą
o małżeństwie.
– Ja jeszcze długo nie zamierzam się w to bawić – oświadczyła.
– Pewnie, jak się ma tylko... Ile ty masz lat?
– Dwadzieścia sześć.
– No właśnie, musiałabyś mieć źle w głowie, żeby w tym wieku wiązać się na
stałe.
Prawdę mówiąc, nie chodziło tylko o wiek, ale w ciągu zaledwie dwóch dni
znajomości Nicole nie zdążyła zbliżyć się z Barbarą na tyle, by poinformować ją o
przyczynach, dla których nie chciała się wiązać.
Przez większość czasu pomagała Barb się rozgościć, aż nadeszła chwila
wyjazdu. Uzbrojona w obszerną wiedzę na temat upodobań Astra oraz sposobów
wyszukiwania odpowiednich kanałów telewizyjnych, Nicole dopiero w trakcie
długiego lotu uprzytomniła sobie, że właściwie nie ma pojęcia o swojej przyszłej
pracy. Znała tylko podstawowe fakty.
Miała to być duża przychodnia ginekologiczno-położnicza mieszcząca się w
bezpośrednim sąsiedztwie szpitala Riverbank. Przyjmowało w niej pięciu lekarzy.
Nicole miała pracować głównie z kierownikiem zespołu, doktorem Richardem
Gilbertem. Pielęgniarek było siedem.
Jedna z nich, Daria Hogan, oczekiwała Nicole na lotnisku w piątek wieczorem i
przywiozła ją do domu Barb. Była tu zresztą już wcześniej – włączyła ogrzewanie i
wyposażyła lodówkę w najpotrzebniejsze wiktuały. W sobotę Nicole była u niej na
kolacji; poznała jej męża i troje dorastających dzieci. Było bardzo miło. Na
niedzielę Daria miała już inne zobowiązania, ale zadzwoniła sprawdzić, czy
wszystko w porządku, i zaofiarowała się podwieźć Nicole następnego dnia do
pracy. I tu, być może, Nicole nieco przesadziła z pewnością siebie, oświadczając
optymistycznie, że świetnie poradzi sobie sama.
Starając się nie panikować – bo śnieg wciąż padał i padał, jeszcze gęstszy niż
przed chwilą, choć niebo z jednej strony horyzontu nieco się przejaśniło – Nicole
pośpiesznie uporała się z porannymi obowiązkami. Potem włożyła na szpitalny
mundurek nowy płaszcz w kolorze śliwki, na bujne, rude niczym marchewka włosy
wcisnęła wełniany śliwkowy kapelusz, na dłonie naciągnęła nowe rękawiczki z
czarnej skóry i pomaszerowała do samochodu.
Boże, ile tego śniegu! Czy da się przez to po prostu przejechać? Czy to jest
śliskie jak lód, czy też oblepia koła jak błoto? Nie, na pewno nie – na to ten puch
jest zbyt sypki i ulotny.
Podniosła głowę i wystawiła twarz na śnieg. Powietrze było tak zimne, że aż
szczypało. Zamknęła oczy. Płatki osiadały jej na rzęsach, ostre promienie słońca
muskały powieki.
Znów otworzyła oczy i ujrzała czarodziejski widok. Poranne słońce przedarło
się przez chmury i rozświetliło padający śnieg, tak że stała teraz jakby w
padającym deszczu drobniutkich, lekkich jak puch diamentów. Zapomniawszy o
pracy, zaśmiała się głośno. Chwyciła garść białych kryształków, wyrzuciła je w
powietrze, zerwała kapelusz i potrząsnęła głową, nie przestając się śmiać, gdy
śnieg osiadał na jej odkrytych włosach.
I tak właśnie Richard Gilbert zobaczył ją po raz pierwszy. Bardzo powoli jechał
oblodzoną drogą. Spokojne uliczki Northmoor nie były oczkiem w głowie służb
drogowych zajmujących się odśnieżaniem i soleniem jezdni, a ruch był jeszcze za
mały, by zmienić śnieg w burą mai, toteż jego samochód zahamował przed domem
Barb niemal bezszelestnie.
Ta dziewczyna – Nicole Martin – najwyraźniej nie usłyszała go albo uznała za
sąsiada. A może po prostu była tak pochłonięta czarownym, migotliwym światem,
który wokół siebie tworzyła, że nic innego do niej nie docierało? Nieważne. Ważne
było to, że gdy wysiadł z samochodu i ruszył na podjazd, gdzie ona wciąż jeszcze
stała, nieświadoma jego obecności, miał dość czasu, by jej się przyjrzeć i ku
swemu najwyższemu zdumieniu stwierdzić, że jest niewiarygodnie podobna do
Lindy!
Zatrzymał się, tak samo oszołomiony jak ona, odnotowując podobieństwa. .. i
różnice. Takie same włosy, lśniące, złociste, o czerwonawym odcieniu. Linda je
farbowała, robiła trwałą i upinała elegancki koczek, podczas gdy u Nicole Martin
splątane pasma swobodnie spływały na ramiona. Zapewne od dobrego roku nie
widziały fryzjera.
I taka sama figura, choć... Nicole była chyba wyższa i bardziej wysportowana
niż Linda, która chętnie przybierała wystudiowane pozy modelki. Ta sama
brzoskwiniowa cera, tyle że Linda była jego rówieśnicą, a więc miała już
trzydzieści sześć lat, i gdy widzieli się ostatnio – rok temu – zawdzięczała ten efekt
już raczej makijażowi niż naturze. Siostra Martin jest bez wątpienia znacznie
młodsza.
A przecież – zauważył to, gdy podszedł bliżej – nie była to twarz zupełnie
gładka. Dwie równoległe, delikatne zmarszczki przecinały czoło, jeszcze
delikatniejsze biegły od ust. Widać te ładnie wykrojone wargi zaciskały się już
kiedyś pod wpływem bólu. To spostrzeżenie na chwilę go zastanowiło.
Naraz jednak sytuację zmąciły mroczniejsze uczucia. Nieoczekiwany skurcz w
okolicach lędźwi wzbudził w nim gwałtowną irytację. Tylko nie to, pomyślał ze
złością. Co za idiotyczna zbieżność reakcji. Co takiego mają w sobie te rude
kobiety?
Ale teraz był już tak blisko niej, że musiał przemówić.
– Przepraszam... – zaczął tonem, który zabrzmiał niemal jak warknięcie.
– Och! – Spłoszona w pierwszej chwili Nicole szybko się opanowała. – Dzień
dobry.
Instynktownie cofnęła się o krok. Ludzie w tej części świata są podobno
przyjacielscy, ale ten na takiego nie wygląda. Sama czuła się dość głupio,
przyłapana na zachwytach nad śniegiem, a sądząc z wyrazu jego twarzy, i jemu
takie zachowanie nie wydało się szczególnie mądre. Jak długo mógł ją
obserwować? Patrzył na nią tak, jakby już ją znał – i darzył niechęcią.
Szybko podsumowała swoje pierwsze wrażenia. Ciemne włosy, bardzo ciemne
oczy, czarny płaszcz, wysoki – wyższy od niej, ale nie przytłaczająco wielki.
Wyglądał na inteligentnego i na tyle dojrzałego, by wzbudzać zainteresowanie, ale
też najwyraźniej wstał dziś z łóżka lewą nogą.
– W czym mogę... – zaczęła.
– Nazywam się Richard Gilbert – przerwał głosem, który byłby pewnie
sympatyczny, gdyby nie brzmiące w nim rozdrażnienie. – Pani ma być moją
pielęgniarką. Przypuszczam, że Barb pani wszystko wytłumaczyła. Bo pani jest
Nicole Martin, prawda?
– Tak – potwierdziła szybko, zdając sobie sprawę, że jej zdumiona mina go
irytuje. Teraz zauważyła, że spod czarnego płaszcza wygląda szpitalny strój. – Tak,
oczywiście, to ja. Przepraszam, czuję się trochę... niezręcznie, że mnie pan
przyłapał na tej zabawie ze śniegiem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]