107.Magiczny papierek, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), EWA WZYWA 07

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Jadwiga Kaflińska
Magiczny papierek
DZIEŃ PIERWSZY
PONIEDZIAŁEK
Profesor Wielowieyski, dyrektor zakładu dla nerwowo chorych, niecierpliwił się bardzo. Co chwila
spoglądając na zegarek, wędrował od otwartych drzwi gabinetu do okna, z którego widać było park, bramę
wyjazdową oraz fragment drogi; oczekiwany samochód nie pojawiał się jednak na horyzoncie.
Do hallu wbiegła młoda kobieta z walizką w ręku. Była dość wysoka, smukła, długonoga; ciemne,
lśniące włosy spadały jej na ramiona, błękitne oczy ocienione długimi, podwiniętymi rzęsami patrzyły na
świat zachłannie i z nadzieją.
Ubrana była w zgrabny, wiosenny płaszcz popielatego koloru oraz w filuterną malinową czapeczkę.
Profesor zszedł szybko na dół i ujął rękę pacjentki w swoje mocne, uspokajające dłonie.
— Tak się cieszę, pani Krysiu, że to, co złe, już jest poza panią i że rozpocznie pani teraz nowe, chyba
lepsze życie; ale uczciwie się przyznam, że będzie mi bardzo brakowało pani wdzięcznej osóbki — powie-
dział serdecznie.
— Dziękuję za wszystko, panie profesorze, na pewno nigdy nie zapomnę, ile serca okazał mi pan w
tych ciężkich dniach. Jeżeli pan pozwoli, wpadnę tu od czasu do czasu, aby się przekonać, czy zawsze jest
pan tym dobrym, kochanym profesorem, przyjacielem wszystkich, którzy pana potrzebują. Chciałabym tak-
że ofiarować zakładowi kilka moich grafik, myślę, że spodobają się chorym.
— O, z pewnością. Trzymam panią za słowo, pani Krysiu, ale teraz przepraszam, muszę jeszcze trochę
popracować. Zejdę pożegnać panią, kiedy mąż przyjedzie.
— Powinien zaraz się zjawić, przecież jest już spóźniony.
— No, to na razie!
Profesor Wielowieyski wrócił do swego gabinetu i ponownie rozpoczął wędrówkę od drzwi do okna.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego Zawidzki nic przyjeżdża, miał tu być zaraz po siedemnastej, a dochodziła
osiemnasta. Nigdy nie lubił tego człowieka, ale od chwili, kiedy siostra Zawidzkiej, pani Urbańska, przy-
wiozła ją tutaj w stanic kompletnego załamania psychicznego, zaczął go organicznie nie znosić. Jakże moż-
na było doprowadzić to urocze stworzenie do takiego stanu!
Co prawda, od miesiąca coś się w Zawidzkim odmieniło, widać, że naprawdę zależy mu na wyzdro-
wieniu żony, stał się troskliwy i kochający, profesor jednak nie mógł się opędzić myśli, że za tą metamorfo-
zą coś się kryje.
A na dole, w hallu, młoda kobieta spoglądała co chwila na zegarek; policzki jej przybladły ze zdener-
wowania. Czuła, jak narasta w niej niekontrolowana wściekłość.
Gdy wskazówki elektrycznego zegara wskazały godzinę za dziesięć szósta, powzięła postanowienie:
Nie będzie tu wyczekiwać jak głupia. Sama trafi do domu i da mu nauczkę! Jeśli nie mógł na czas
przyjechać, powinien był choć zadzwonić!
W pokoju na górze odezwał się telefon. Usłyszała gniewny baryton profesora, jednak słów nic mogła
odróżnić. Chwyciła walizkę i wybiegła do ogrodu.
Spokojnie zbliżyła się do furtki i wyjrzała na drogę. Właśnie nadjechała dostawcza furgonetka i war-
townik otworzył bramę, aby wpuścić wóz na teren zakładu.
Pod osłoną wjeżdżającego samochodu młoda kobieta wymknęła się na zewnątrz i szybkim krokiem
pomaszerowała wzdłuż ogrodzenia, tak, aby wartownik nic mógł jej zobaczyć ze swego stanowiska. Po
pewnym czasie skręciła na drogę prowadzącą do dworca kolejowego.
Szła szybko, z bijącym sercem, zerkając co chwila za siebie. Nikt jej nie gonił. Zwolniła nieco kroku,
rozglądając się wokoło. Mijała prywatne wille, domki jednorodzinne, duże bloki mieszkalne. Walizka trochę
ciążyła, ale mimo to szła krokiem sprężystym, radując się sprawnością własnego ciała. Wiatr rozwiewał jej
włosy; filuterna czapeczka nie mogła utrzymać się na głowie, zdjęła ją więc i wsunęła do kieszeni, pozwala-
jąc włosom swobodnie igrać z wiatrem. Przed jednym z domków spostrzegła samochód, do którego wsiadał
młody człowiek o sympatycznej powierzchowności.
Podbiegła, pytając, czy nie wybiera się przypadkiem do Warszawy. Obrzucił ją uważnym spojrzeniem,
aż się zaczerwieniła.
— No, jak wypadł egzamin? — rzuciła zaczepnie, zła na siebie za ten dziewczęcy rumieniec.
— Na piątkę — odpowiedział młody człowiek, gestem zapraszając ją do zajęcia miejsca. Wyjął jej z
ręki walizkę i ulokował na tylnym siedzeniu. Ruszyli.
*
Profesor Wielowieyski skończył telefoniczną rozmowę z redaktorem Januszem Zawidzkim, który za-
wiadamiał, że z przyczyn od siebie niezależnych spóźni się; przyjedzie po żonę nic wcześniej jak za godzi-
nę; prosił o przekazanie jej tej wiadomości.
Profesor był wściekły. Tak nie postępuje się z rekonwalescentką! Elektryczny zegar na ścianie wska-
zywał już godzinę osiemnastą, kiedy profesor stanął ponownie w drzwiach. Krystyny nie było. Zbiegł na
dół, rozejrzał się po tarasie, po parku — nigdzie jej nic dostrzegł. Szybkim krokiem skierował się do bramy.
Portier oświadczył, że przed kilku minutami widział młodą kobietę spacerującą po parku. W tym czasie
przyjechała furgonetka z jarzynami, musiał więc otworzyć bramę i zająć się konwojentem. Tej młodej pani
już więcej nie widział, był przekonany, że wróciła do budynku.
Profesor, zaniepokojony, polecił przywołać kierowcę, sam zaś zawrócił do gabinetu, chwycił płaszcz,
telefonicznie zawiadomił lekarza dyżurnego, że zmuszony jest odwieźć do domu pacjentkę, Krystynę Za-
widzką. Wreszcie wypadł na podjazd, na którym już czekał służbowy fiat.
Podjechali do dworca kolejowego. Według rozkładu jazdy najbliższy pociąg do Warszawy miał odje-
chać dopiero za dwadzieścia minut. Profesor przypuszczał, że dogonią Zawidzką po drodze lub na stacji.
Nic było jej nigdzie.
— Mogła pojechać „na koka", w tych domach dużo ludzi ma samochody — wtrącił kierowca.
— Słusznie — zgodził się profesor. — Nie pozostaje nam więc nic innego, jak pędzić do Warszawy i
przekonać się, czy dotarła do domu.
Jazda trwała dłużej, niż przypuszczał; prawie na każdym skrzyżowaniu trafiali na czerwone światła,
przejazd kolejowy był zamknięty przez dłuższą chwilę. Kiedy wreszcie wjechali w Chałubińskiego, docho-
dziła już godzina osiemnasta pięćdziesiąt pięć.
Zaledwie kilkanaście metrów dzieliło ich od ulicy Topolowej, gdy profesor spostrzegł młodą kobietę z
walizką w ręku, biegnącą w ich stronę. Kierowca przytomnie zatrzymał wóz tuż przy krawężniku, tak że
profesor zdążył wyskoczyć i zagrodzić drogę biegnącej. Zawidzką podniosła zapłakane oczy, poznała profe-
sora i przylgnęła do niego, szlochając gwałtownie.
Kierowca wyskoczył również, wyjął kobiecie z ręki walizkę, wrzucił do bagażnika i otworzył tylne
drzwiczki samochodu.
Wielowieyski spokojnie, ale stanowczo usadowił Zawidzką w samochodzie i sam również wsiadł, nic
puszczając jej ramienia. Dziewczyna ciągle płakała. Profesor delikatnie otarł jej twarz własną chusteczką.
Wciągnęła przyjemny zapach lawendy, odsunęła włosy z twarzy i już przytomniej spojrzała na profesora.
— On nie żyje, panie profesorze, nie żyje! — powiedziała łamiącym się głosem. Chwilę patrzyła przed
siebie, jakby dostrzegła tam jakąś potworną wizję, wreszcie opuściła głowę i zastygła w bezruchu, głucha i
ślepa na wszystko, co się koło niej działo.
Profesor wahał się tylko przez moment.
— Klucze — powiedział dobitnie, a gdy Zawidzką nie zareagowała, otworzył jej torebkę i wyłuskał z
niej pęczek kluczyków na fantazyjnym kółeczku. Polecił kierowcy podjechać pod branie domu nr 17.
Prawie biegnąc, dopadł windy i wjechał na trzecie piętro. Chwilę wahał się przed drzwiami, opatrzo-
nymi numerem jedenastym oraz prostą wizytówką z napisem „K. i 3. Zawidzcy". Wahanie jednak trwało
bardzo krótko. Zdecydowanym ruchem wprowadził do zatrzasku kluczyk yale.
W przedpokoju oraz w pokoju było ciemno. Wystarczył błysk zapalniczki, by odnaleźć wyłącznik;
pokój zalało ostre światło z wieloplemiennego żyrandola. Widok, jaki się ukazał oczom Wielowieyskiego,
na zawsze pozostał mu w pamięci.
Na tle szarozielonej ściany, w pobliżu olbrzymiego telewizora spostrzegł staroświecki fotel trzcinowy,
a na nim zwróconą twarzą, do drzwi wejściowych nieruchomą postać ludzką z bezwładnie zwisającymi ra-
mionami, z głową opuszczoną na piersi. Na wiśniowej koszuli ruda plama zakrzepłej krwi, na podłodze — u
stóp leżącego —krwawa kałuża.
Ostrożnie aby niczego nie zmienić, zbliżył się do fotela. Ujął za puls bezwładną rękę, po czym uniósł
ciężkie powieki mężczyzny, przyłożył lusterko do nieruchomych ust. Dotknął szyi — zimna.
Nie żyje już chyba od pół godziny — skonstatował w duchu i ująwszy przez chusteczkę słuchawkę te-
lefonu, nakręcił numer komendy milicji. Czekając na połączenie, rozejrzał się po pokoju. Teraz dopiero za-
uważył porzucony na podłodze koło drzwi wielostrzałowy rewolwer oraz powyciągane szuflady biurka.
Gdy odezwał się dyżurny milicjant, Wielowieyski poprosił kapitana Roszczyka.
*
Kapitan Marcin Roszczyk oraz jego zastępca, porucznik Aleksander Kowalski, zasiedzieli się tego
dnia w komendzie. Opracowywali sprawozdanie z zakończonych ostatnio spraw. Kapitan dyktował, porucz-
nik stukał na maszynie, używając do tego— o dziwo — ? wszystkich" dziesięciu palców. Gdy wystukał
ostatnie zdanie i wstał, aby rozprostować bolące plecy, zadzwonił telefon. Roszczyk wyciągnął rękę po słu-
chawkę.
— Obywatelu kapitanie — meldował dyżurny — dzwoni profesor Wielowieyski, czy jakoś tak podob-
nie, i mówi, że ma bardzo ważną sprawę do pana kapitana. Łączyć?
— Jasne, dawajcie go szybko! Halo, profesorze, jakie dobre bogi skierowały pana do mnie?
— Niestety, kapitanie, tym razem te najgorsze. Jestem u mojej pacjentki, Krystyny Zawidzkiej. Wróci-
ła dzisiaj do domu po dłuższej kuracji, ale kiedy weszła do mieszkania, zastała męża z kulą w piersi. Nie
żyje już od pewnego czasu. Jak wędko możecie przyjechać?
— A gdzie to jest?
—Przy ulicy Topolowej siedemnaście, trzecie piętro, pod. jedenastym. On się nazywał Janusz Zawidz-
ki.
— To potrwa nie dłużej niż pół godziny.
— Niestety; kapitanie, muszę odwieźć panią Zawidzką do zakładu, jest w stanie szoku nerwowego,
muszę się nią zająć. Chciałbym jednak przekazać panu klucze od mieszkania, wołałbym nie zostawiać ich u
dozorcy.
— Niech pan profesor zamknie drzwi i zabierze klucze ze. sobą. Dopadniemy was gdzieś po drodze.
Będziecie jechać Alejami?
— Oczywiście. Mogę się na chwile zatrzymać na parkingu koło dworca Zachodniego. Jadę popielatym
fiatem nr WAO 4389.
Zanim kapitan zdążył powiedzieć „dziękuję", profesor odłożył słuchawkę.
— Jedziemy! — krzyknął Roszczyk do porucznika. — Organizuj techników —Topolowa 17 m. 11. To
będzie przy Koszykowej, ja tymczasem wpadnę do starego. Spotkamy się na dole; przy moim wozie, szcze-
góły opowiem ci w drodze.
Po kilku minutach, siedział już za kierownicą swojego fiata, mając koło siebie porucznika, a za pleca-
mi lekarza. Ekipa techniczna odjechała wcześniej.
Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy na parkingu koło dworca Zachodniego natknęli się na samochód
z zakładu w Kumowie. Profesor podał Roszczykowi klucze i szybko streścił wszystko, co zaszło tego popo-
łudnia. Mimo usilnych starań, -kapitanowi nic udało się przyjrzeć pacjentce profesora; wychylony z wozu
Wielowieyski przesłaniał ją bowiem kompletnie swoją potężną postacią. Uzgodnili, że za jakąś godzinę ka-
pitan zadzwoni do zakładu. Dwa fiaty rozjechały się w przeciwnych kierunkach.
Ekipa techniczna czekała już pod drzwiami mieszkania. Kapitan wszedł pierwszy. Zarówno w przed-
pokoju, jak i w pokoju paliło sięzi światło, pozostawione przez profesora.
Zanim technicy przystąpili do akcji, kapitan rozejrzał się bacznie wokół, starając się zapamiętać jak
najwięcej szczegółów. Był to bardzo piękny, wielki, podłużny pokój.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl