102 - Pan Samochodzik i Biblia Lutra [Jakub Czarny], #Pan Samochodzik
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAKUB CZARNY
102.
PAN SAMOCHODZIK I…
BIBLIA LUTRA
WSTĘP
Liście drzew wokół starego kościoła szumiały niepokojąco.
Chociaż w dzień dawało się już odczuć wiosenne, majowe ciepło, chmury, które
nadciągały nieodmiennie w godzinie zmierzchu, przynosiły mrok i chłód. Wikary, który przed
chwilą zatrzasnął za sobą drzwi plebanii spojrzał niepewnie w górę. Szare postrzępione
obłoki, spod których gdzieniegdzie prześwitywała wieczorna purpura, pędziły na wschód.
Nagle wicher zadął mocniej, rozszarpując kłęby chmur na strzępy, a liście znów zaszeleściły
złowróżbnie. Wikary objął swoje kościste ramiona równie kościstymi dłońmi i z wzrokiem
wbitym w ziemię ruszył dróżką wyłożoną chodnikowymi płytami w kierunku potężnej bryły z
pruskiego muru.
Służył w tej parafii dopiero od trzech miesięcy, ale nie musiał podnosić wzroku, żeby
wiedzieć dokąd idzie. Dróżka doprowadziła go do drzwi z lewej strony wschodniej
przybudówki, przez które wchodziło się do zakrystii. Sięgnął do kieszeni po klucze, które
zabrzęczały w dłoni. Nieprzyjemna pogoda nie była w stanie zmącić jego dobrego humoru.
Pastor, który przez cały miesiąc od jego przybycia życzliwie, ale i z uwagą
obserwował poczynania wikarego, przed kilkoma minutami wręczył mu klucze do kościoła i
poprosił, żeby przygotował Biblię Marcina Lutra do jutrzejszej konfirmacji . Prośba została
wypowiedziana naturalnie, prawie od niechcenia, ale wikary wiedział, co oznacza. W ten
sposób pastor okazał mu zaufanie i ostatecznie zaakceptował w nim współpracownika.
Wikary, obrócił się w stronę stojącej przed wejściem lampy i przez chwilę szukał
odpowiedniego klucza. Gdy sobie z tym poradził, drżącą nieco ręką umieścił klucz w zamku i
przekręcił.
Ku swemu zdziwieniu napotkał opór.
- Spróbował jeszcze raz, ale klucz nie chciał się obrócić.
Otworzył szeroko oczy i spojrzał na zamek. Powoli wyjął klucz i już chciał ruszyć w
stronę parafii, żeby porozmawiać z pastorem, kiedy tknęło go przeczucie. Ostrożnie, jakby
bojąc się, że może to spowodować jakąś katastrofę, nacisnął klamkę.
Drzwi skrzypnęły cicho i uchyliły się na kilka centymetrów.
„Pastor musiał zapomnieć zamknąć” - pomyślał, śmiałym ruchem otworzył drzwi na
oścież i wszedł do dużej, wysokiej na kilka metrów, półokrągłej przybudówki zwieńczonej
kopulastym daszkiem. Zamknął drzwi. Dwa pierwsze kroki odezwały się nieprzyjemnym
echem w ciemności. Wikary podniósł głowę i przekroczył próg zakrystii, od dawna już
przemianowanej na Halę Chrztów.
W świetle lampy wpadającym przez umieszczone wysoko szyby z wzorkiem
złożonym z kilkudziesięciu kółek zobaczył rozwieszoną na przeciwległej do wejścia ścianie
kolekcję portretów przedstawiającą mężczyzn odzianych w czarne togi z charakterystycznymi
białymi belkami pod szyją. Rozpoznał otwierającego poczet pastorów Matthausa Hoffmana,
pierwszego proboszcza tutejszej parafii. Długie, czarne włosy opadały po obu stronach
niewielkiej czapeczki, a rozszerzająca się ku dołowi, starannie przystrzyżona broda,
zakrywała dół twarzy. Zanim wikary zapalił światło, odnalazł jeszcze wzrokiem grubaska w
upudrowanej peruce, przypominającego trochę zbyt dobrze odkarmionego Mozarta. Zwrócił
na niego uwagę podczas pierwszej po przyjeździe wizyty w kościele i pastor wyjaśnił mu, że
to Beniamin Schmolke, który oprócz tego, że kierował świdnicką owczarnią w XVIII wieku,
pisał pieśni kościelne. Dobra to była robota, bo utwory pastora Schmolkego do dziś można
usłyszeć w czasie luterańskich nabożeństw.
Wikary znalazł po omacku włącznik, zapalił światło i podszedł do oszklonej szafy z
herbem, w której chowano dawno już nie używane ozdobne ornaty, krzyż do procesji
pogrzebowych i Biblię Marcina Lutra. Młody duchowny wiedział, że grubą księgę, której
mocna skórzana oprawa z metalowymi okuciami nosiła szramę, według legendy uczynioną
szablą dowódcy wojsk cesarskich Albrechta von Wallensteina, znajdzie w hebanowym
pudełku, na półce po lewej stronie. Ostrożnie otworzył drzwi szafy. Szkło zadrżało w
oprawkach.
Młodemu księdzu trudno było powstrzymać drżenie rąk.
Zawsze, kiedy przeglądał tę niezwykłą książkę, odczuwał wzruszenie. Niemiecki
przekład Biblii autorstwa Lutra, Melanchtona, Bugenhagena, Jonasa i kilku innych tłumaczy
ukazał się w 1534 roku. Prosty, komunikatywny język pozwolił zdemokratyzować dostęp do
Słowa Bożego, do którego wcześniej sięgać mogli tylko uczeni znający łacinę albo
wysublimowaną niemczyznę. Po raz pierwszy wikary widział tę Biblię podczas studiów na
wystawie w jednym z warszawskich muzeów. Pamiętał, z jakim przejęciem patrzył przez
szybę na pierwszą stroną z chmarą cherubinków zgromadzonych na schodach wysokiego
budynku, na którego ścianie inne aniołki rozwieszały kartę, która oznajmiała: „Biblia, to jest
całe Pismo Święte po niemiecku. Marcin Luter. Wittemberga 1534.”
Skrzynka z Biblią leżała na półce, znajdującej się na wysokości jego ramion.
Delikatnie przesunął pudlo do przodu i bardzo ostrożnie podniósł wieko...
Omal nie zemdlał, kiedy zorientował się, że wyłożona czerwonym aksamitem
skrzynka jest pusta. Ze strachem, jakby ze środka wyskoczył diabeł, wsunął skrzynkę z
powrotem na półkę i zamknął drzwi szafy. Cichy brzęk szyb wybrzmiał w pustej Hali
Chrztów...
Wikary przełknął ślinę i wpatrzył się w ozdabiający szafę herb pastora Sigismunda
Ebersbacha. Obserwował czerwone serce oplecione cierniową koroną i wpisany w nie
krucyfiks. Wiedział, że musi iść do pastora i powiedzieć o wszystkim, ale potrzebował chwili,
żeby otrząsnąć się z szoku.
- Przecież niewinni nie mają się czego bać... - szepnął do siebie drżącym szeptem,
którego ton wskazywał, że nie wierzy w swoje słowa.
Poczuł chłodny powiew powietrza wpadającego do pomieszczenia przez szparę
pomiędzy drzwiami a podłogą, który przeniknął przez mokrą koszulę. Wikary poczuł, że ma
na plecach gęsią skórkę.
Zaczekał, aż pot wyschnie mu na czole, oddech się uspokoi, a rozszalałe tętno wróci
do normy. Po trzech minutach przejechał dłonią po czole. Było suche. Odchrząknął i już miał
obrócić się, by ruszyć do drzwi, a potem na plebanię, kiedy jakiś dźwięk przykuł jego uwagę.
Młody ksiądz zamarł w bezruchu, nasłuchując.
Dźwięk się powtórzył. Powolne, miarowe uderzenia kroków o drewnianą podłogę
dobiegały zza półotwartych drzwi wiodących do Hali Ołtarzowej. Pot znowu pojawił się na
czole, ale gdyby nie chłodny podmuch, ksiądz nie zwróciłby na niego uwagi.
Zgasił światło i najciszej jak potrafił, ostrożnie stawiając kroki, zbliżył się powoli do
drzwi po lewej stronie Hali Chrztów. Wstrzymując oddech nacisnął klamkę. Na szczęście
zamek, podobnie jak zawiasy, był niedawno oliwiony i drewniane skrzydło ustąpiło
bezszelestnie. Wikary przezornie zdjął buty i w samych skarpetkach przekroczył próg.
Znajdował się teraz za ołtarzem, który przesłaniał mu widok na przestronne wnętrze.
Gdyby nawet nie było w tym miejscu ołtarza i tak nie zobaczyłby oszałamiającego
barokowego wystroju świątyni. Pachnącą drewnem, lakierami i świeżą farbą halę spowijał
mrok i cisza. Odgłosy ustały.
„Może mi się tylko zdawało?” - pomyślał po kolejnej chwili nasłuchiwania w
bezruchu, ale wtedy znów odezwało się, wyraźne już teraz, stąpanie. Intruz znajdował się po
drugiej stronie kościoła. Spokojny rytm kroków świadczył, że nie odkrył jeszcze obecności
księdza, który tymczasem dotarł do ołtarza i przywarł plecami do jego tylnej części.
Na chwilę znów zapadła cisza. Przerwało ją chrobotanie. Metal tarł i uderzał cicho o
metal. Wikary, którego oczy przyzwyczaiły się już trochę do mroku, wychylił się zza ołtarza.
Na tle szerokich i wysokich głównych drzwi dostrzegł ciemny, poruszający się kształt.
Słabe światło wpadające przez okno ponad wrotami, spływało na ramiona i okrytą czapką
głowę, pozwalając księdzu zorientować się, że intruz stoi odwrócony do niego plecami. W
pierwszym odruchu wikary chciał krzyknąć do włamywacza coś w rodzaju: „Stój, bo będę
strzelał”, ale ponieważ nie miał do dyspozycji żadnego środku przymusu poza własnymi
rękami, zmienił zdanie i rozpoczął powolny marsz w kierunku cienia, który, jak na to
wszystko wskazywało, mocował się z zamkiem w głównych drzwiach.
Wikary nie przeszedł jeszcze nawet jednej trzeciej długości kościoła, kiedy rozległ się
szczęk i ciemną powierzchnię podwójnych wrót rozcięła pośrodku podłużna kreska światła.
Potem jedno ze skrzydeł zostało otwarte w całości i na jasnym tle ukazała się wyprostowana,
ciemna sylwetka włamywacza.
Nie sposób było dostrzec ani twarzy, ani szczegółów ubioru człowieka w drzwiach.
Trudno było nawet stwierdzić, jakiej jest płci, bo obszerne ubranie zamazywało kreskę
sylwetki. Jedynym pewnym szczegółem był wzrost, który młody duchowny ocenił na nie
więcej niż metr osiemdziesiąt.
Wikary odruchowo zasłonił oczy ręką a kiedy znów spojrzał w stronę drzwi, nie było
tam już nikogo. Drzwi jednak pozostały otwarte i ksiądz, nie bacząc już na hałas, jaki mogły
spowodować jego kroki, ruszył biegiem naprzód.
Później opowiadał, że z tego co się stało, zanim przysiadł na ziemi z rozbitym nosem,
pamięta tylko moment, w którym, a był już wtedy dwa kroki od progu, z dużą prędkością
ruszyło w jego stronę ciężkie skrzydło drzwi.
Gdy po kilku chwilach otrząsnął się z pierwszego szoku spowodowanego uderzeniem,
skoczył na równe nogi i przywarł do zatrzaśniętych na głucho drzwi. Szarpnął za klamkę, ale
automatyczny zamek trzymał mocno. Wikary przyłożył ucho do drzwi. Prawie nie słyszał
cichych kroków, depczących dobrze utrzymany trawnik, z którego wyrastały kamienne
tablice nagrobków. Nie zastanawiając się długo, wrócił biegiem nawą główną minął
porzucone w jej progu buty, wypadł z Hali Chrztów, okrążył kościół i znalazł się po drugiej
stronie drzwi, z którymi przed chwilą bolesną znajomość zawarł jego nos.
Cmentarz był słabo oświetlony, ale żeby stwierdzić, że nikogo tu już nie ma, nie
potrzeba było światła. Wiatr, który jeszcze przed chwilą poruszał liśćmi drzew, zamilkł teraz
zupełnie i w ciszy otulającej kościół nie słychać było żadnych kroków. Wikary zaczekał
jeszcze chwilę, a potem wkroczył na trawnik. W słabej poświacie odległych latarni widać
było biegnące w stronę północnego muru ślady ucieczki kogoś w ciężkich butach - przygięta
trawa, rozrzucony kopczyk piasku, stratowany krzak.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]