104. Arnold Judith - Miłośc na całe życie, Książki - Literatura piękna, Bonia, Super Romance

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Judith Arnold
Miłość na całe życie
Tłumaczyła Urszula Wrońska
Prolog
Wiedział, że nie będzie to łatwe. Wracanie pamięcią do tamtych wydarzeń
sprzed pięciu łat zawsze było dla niego trudne. Mówienie o nich było jeszcze
trudniejsze. Wprawdzie rany na ciele i duszy dawno się zabliźniły, mógł normalnie
żyć, funkcjonować, ale...
Wspomnienia wciągały go niczym rzeczny wir, kręciły nim, rzucały w różne
strony.
Trudne to było. Trudne i bolesne.
Znajdował się w przestronnym, zalanym światłem słonecznym gabinecie
Maggie Tyrell, szefowej agencji detektywistycznej „Dwa Serca”, specjalizującej
się w odnajdywaniu zaginionych kochanków. Przyszedł tu, ponieważ gdy już raz
zdobył się na odwagę, by cofnąć się pamięcią do swego pobytu w San Pablo, zdał
sobie sprawę, że wszystkie jego myśli koncentrują się na Erne Kenyon.
Tęsknił za nią.
Martwił się o nią.
Chciał ją przeprosić za to, co się stało; za to, że zniknął bez słowa. Chciał
usłyszeć, że mu wybacza. I że jest szczęśliwa.
Rozmowa z panią detektyw, która siedziała po drugiej stronie biurka z
ołówkiem w ręku i włączonym komputerem, stanowiła prawdziwą udrękę.
Pocieszał się jednak tym, że może dzięki Maggie i agencji „Dwa Serca” zdoła
odnaleźć Erne.
– Nazywa się Mary Elizabeth Kenyon – zaczął – ale wszyscy mówili do niej
Erne. To od jej inicjałów: M. E. Erne.
Maggie Tyrell uśmiechnęła się i skinęła zachęcająco głową. Jedną ścianę
gabinetu zdobił oprawiony w ramki plakat przedstawiający elegancką parę tancerzy
w wystudiowanej, pełnej gracji pozie. Właścicielka agencji wydawała się być ich
zaprzeczeniem; pulchnawa, z burzą poskręcanych włosów, ubrana w luźny,
sportowy kostium, w niczym nie przypominała zwiewnej, obdarzonej subtelnym
wdziękiem balet – nicy na plakacie.
Sprawiała wrażenie osoby rzeczowej, konkretnej, co bardzo Michaelowi
odpowiadało. Nie chciał, by ktokolwiek się nad nim litował; nie chciał słuchać
uprzejmych, nic nie znaczących słów współczucia czy otuchy.
– Poznaliśmy się pięć lat temu – ciągnął, widząc wyczekujące spojrzenie. – W
San Pablo, niedużym miasteczku w Ameryce Łacińskiej.
Zobaczył na jej twarzy wyraz zaciekawienia. Przestała się bawić ołówkiem i
pochyliła nieco do przodu.
– Muszę pana uczciwie ostrzec, panie Molina, że poszukiwanie osoby
przebywającej poza granicami Stanów jest procesem o wiele bardziej
skomplikowanym niż...
– Nie sądzę, żeby Erne nadal tam przebywała – przerwał jej. – Przyjechała do
San Pablo na rok. Uczyła w miejscowej szkole.
Maggie zapisała coś w leżącym na biurku notesie.
– Podstawowej? – zapytała. – Średniej?
– Pracowała z małymi dziećmi, więc to musiała być szkoła podstawowa.
– Co jeszcze może mi pan powiedzieć o pani Erne Kenyon?
Mógł powiedzieć, że był nią oczarowany od samego początku. W kraju
śniadych, ciemnookich ludzi od razu zwrócił uwagę na tę długonogą istotę o
rozwianych jasnych włosach, niebieskich oczach i policzkach zaróżowionych od
słońca, która stała na targu w cienkiej bawełnianej sukience i kupowała owoce.
Patrzył na nią jak zahipnotyzowany, pragnąc ją poznać.
Mógł powiedzieć, że pokochał jej cudowny południowy akcent, delikatne
dłonie i dźwięczny śmiech. Mógł powiedzieć, że w jej ramionach czuł się jak w
raju, że wcale nie trzeba umrzeć, aby trafić do nieba; wystarczy kochać się z Erne.
Mógł to wszystko powiedzieć, lecz miał świadomość, że tego typu informacje nie
pomogą Maggie w odnalezieniu Erne Kenyon.
– Co jeszcze? – zadumał się. – Hm. Obecnie ma trzydzieści lat, najwyżej
trzydzieści jeden. Pochodzi z Richmond w stanie Wirginia. Jej rodzice byli ludźmi
dość zamożnymi.
Ołówek, który Maggie trzymała w ręce, znów poszedł w ruch. Pierwsza strona
notesu powoli się zapełniała.
– Opuściłem San Pablo dość nieoczekiwanie – kontynuował ponuro. – Nie
miałem czasu pożegnać się z Erne ani cokolwiek jej wyjaśnić. Po prostu...
musiałem zniknąć.
Pani detektyw pokiwała głową.
– Chciałbym ją odnaleźć, wytłumaczyć jej, dlaczego wyjechałem bez słowa...
Może nie tyle wytłumaczyć, dlaczego wyjechał, ile przekonać ją, że nie kłamał,
kiedy mówił, że ją kocha. Dziś już nie kochał – minęło zbyt wiele czasu; zresztą
gdyby się spotkali, byliby parą obcych sobie ludzi – ale wtedy, przed pięcioma laty,
darzył ją autentycznym uczuciem. I zależało mu, by wiedziała, że akurat w tej
sprawie nie oszukiwał jej.
Odłożywszy ołówek, Maggie odchyliła się w fotelu.
– Panie Molina, zanim przyjmę zlecenie, muszę pana uprzedzić, że
poszukiwania nie zawsze kończą się sukcesem.
– Wiem, że mogą być trudności z odnalezieniem Erne.
– Och, nie. Z tym nie powinno być żadnych problemów. Agencja „Dwa Serca”
działa od roku i jeszcze nie
zdarzyło
mi się nie znaleźć poszukiwanej osoby.
Chodzi jednak o to, że czasem odnaleziona osoba nie jest tą, której klient szuka.
Ludzie się zmieniają. Pani Kenyon mogła wyjść za mąż...
– Wcale by mnie to nie zdziwiło – szepnął.
Prawdę mówiąc, nie wyobrażał sobie, by taka kobieta jak Erne tyle Jat mogła
żyć sama. W końcu nie był pierwszym mężczyzną, który się w niej zakochał, ani
pewnie ostatnim.
– Może mieć dom, męża, dzieci – ciągnęła Maggie – i może nie mieć ochoty na
spotkanie z dawnym ukochanym.
– Tak, wiem.
– Proszę pana, stworzyłam „Dwa Serca” z myślą o tym, żeby łączyć
rozdzielonych kochanków. Moi bracia również – są detektywami, mają swoją
agencję tuż obok na tym samym piętrze. Oni jednak specjalizują się w czym innym,
głównie wyszukują „brudy” na zlecenie adwokatów rozwodzących się par. Jestem
w rodzinie największą optymistką; wierzę w szczęśliwe zakończenia.
Czekał w milczeniu, świadom, że Maggie ma jeszcze coś do dodania.
– W odnajdywaniu zaginionych kochanków odnoszę same sukcesy, ale,
niestety, spotkania po latach nie zawsze kończą się szczęśliwie.
Skinął głową. Powtarzał to sobie tysiące razy, odkąd rozpoczął własne,
nieudolne poszukiwania Erne.
– Przyjmę pańskie zlecenie, ale pod warunkiem, że nie będzie pan sobie robił
żadnych złudnych nadziei.
Pamiętał bezsenne noce po powrocie do Stanów, kiedy bał się zamknąć oczy,
by znów mu się nie przyśniły te straszne koszmary. Teraz zaś, ilekroć zamykał
powieki, natychmiast stawała mu przed oczami ona –
cudowna, czuła, roześmiana.
Nie, nie zamierzał sobie robić złudnych nadziei, po prostu chciał się z nią spotkać,
porozmawiać.
– Nie będę – obiecał.
– W porządku. Zatem bierzmy się do pracy.
Rozdział 1
Widok dziecięcego rowerku sprawił, że serce zabiło mu szybciej. Pamiętał, co
mówiła Maggie Tyrell: że ludzie się zmieniają, że odnaleziona osoba nie zawsze
jest tą, której się szukało, że nie sposób zagwarantować szczęśliwego zakończenia.
Pamiętał też ostrzeżenie Maggie, że Mary Elizabeth Kenyon, którą znalazła, nie
musi być tą samą Mary Elizabeth Kenyon, którą on poznał pięć lat temu w San
Pablo.
– Kenyon wcale nie jest tak rzadko spotykanym nazwiskiem – powiedziała,
zadzwoniwszy do niego tydzień po podpisaniu umowy. – Pańska Mary Elizabeth
mogła wyjść za maż i przyjąć nazwisko męża. Mogą też być inne kobiety o imieniu
Mary Elizabeth i nazwisku Kenyon.
– W takim razie dlaczego pani dzwoni? – spytał. – Jeśli sądzi pani, że ta kobieta
nie jest moją Erne...
– Tego nie powiedziałam. A dzwonię, żeby podzielić się informacjami. Otóż na
liście członków dwóch największych związków nauczycielskich figuruje niejaka
Mary Elizabeth Kenyon, która mieszka w Wilborough w stanie Massachusetts i w
miejscowej szkole „Dębowe Wzgórze” prowadzi zajęcia z trzecioklasistami. Z jej
akt personalnych wynika, że ma trzydzieści lat i urodziła się w Richmond w
Wirginii. Oczywiście, nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy...
– To ona – oznajmił stanowczym tonem.
Gdyby to nie była Erne, serce nie waliłoby mu tak głośno i nie zaciskałby tak
mocno ręki na słuchawce.
– Ostrzegam pana, panie Molina. Może być kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt
kobiet o tym imieniu i nazwisku.
– Ale ta ma trzydzieści lat i uczy w szkole podstawowej.
– Jeżeli pan chce, mogę szperać dalej. Dowiedzieć się, czy mieszkająca w
Wilborough Mary Elizabeth Kenyon była kiedykolwiek w San Pablo.
– Nie trzeba. To ona. Jestem o tym przekonany.
Dopiero po odłożeniu słuchawki przemknęło mu przez myśl, że może Maggie
ma rację; może to nie jest Erne. Erne Kenyon, którą znał przed laty, nie
mieszkałaby w Massachusetts. Nie wyobrażał jej sobie w jakiejś małej rybackiej
wiosce, gdzie zimą sypie śnieg, a po drogach jeżdżą sanie. Erne, którą znał,
kochała słońce i Wirginię. Była szalenie dumna ze swego pochodzenia i na pewno
nie osiedliłaby się w północnej części Stanów wśród Jankesów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl