109. Clay Rita - Wczorajsze marzenia, Książki - Literatura piękna, Bonia, Harlequin Desire

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Candra Bishop stała w otwartych drzwiach gabine­
tu ojca i ponad wyłożonym cegłami patio patrzyła na
zielone wzgórza, wolno płynącą rzekę Willamette
i szczyt wygasłego wulkanu Mount Hood. Osadnicy,
którzy wiele lat temu przebywali niebezpieczną drogę
na zachód, by dotrzeć do tego skrawka raju, patrzyli
na Mount Hood z oszołomieniem i zachwytem. Dla
nich ten szczyt oznaczał koniec wędrówki. Portland
w stanie Oregon, ze swymi wysokimi górami, szeroki­
mi, obfitującymi w ryby rzekami, zielenią wzgórz
i bliskością Oceanu Spokojnego dla wszystkich był
ziemią obiecaną. Dla wszystkich - oprócz niej. Ale
teraz jej szansa nadeszła i ona też ma okazję udowod­
nić, że potrafi szukać owego ulotnego mirażu zwanego
szczęściem Lub inaczej — wolnością.
- Pieniądze ze sprzedaży domu i z licytacji firmy
twojego ojca powinny wystarczyć na spłatę wszystkich
długów - oznajmił wujek Ralph, adwokat jej ojca
i przyjaciel rodziny. - Obawiam się jednak, że dla
Roddy'ego zostanie tylko fundusz powierniczy, które­
go nie wolno naruszyć, dopóki nie skończy dwudziestu
jeden lat, a dla ciebie, moja droga, zupełnie nic, oprócz
ciężaru opieki nad nim.
- Roddy nigdy nie stanie się dla mnie ciężaiem
- odrzekła Candra, wpatrując się w pokryty śniegiem
szczyt. Lekki wiatr igrał w jej ciemnych włosach
i owijał prostą jasnoniebieską sukienkę dokoła szczup-
7
i Candra pasowali do siebie idealnie, ale rodzina
Dietermanów potrzebowała zastrzyku gotówki.
Candra znów spojrzała na Mount łłood.
— Czym innym jest małżeństwo z ukochaną córecz­
ką Uenry'ego Bishopa, a zupełnie czym innym ślub
z sierotą bez grosza przy duszy. Oto historia jak
z wiktoriańskiej powieści, prawda? A jednak licytator
powiedział mi, że co roku tysiące firm bankrutuje
i idzie pod młotek. Ula niego firma ojca to tylko jedna
z wielu.
— Mimo to szkoda, że Dieterman nie wykazał
więcej charakteru. Przecież z twoją urodą... - zaczął
mówić Ralph.
— Oprócz urody - przerwała mu Candra - mam
jeszcze młodszego brata, którym muszę się opieko­
wać, że już nie wspomnę o prowadzeniu motelu.
Będę bardzo zajęta, zbyt zajęta, by w bliskiej przy­
szłości myśleć o małżeństwie. - Zrobiło jej się żal
Ralpha. Wyobrażał sobie, że cały jej świat legł
w gruzach, ona jednak z entuzjazmem oczekiwała
zmiany w życiu. - Wydaje mi się, wujku, że jesteś
romantykiem.
— I ty też powinnaś być romantyczką, młoda damo!
- odrzekł Ralph, rumieniąc się. - To jest potrzebne
duszy jak woda kwiatom.
— Tak jest, proszę pana. Będę o tym pamiętać,
proszę pana. - Candra zasalutowała jak żołnierz,
zachowując się w tej chwili w dawny, dobrze znany
Ralphowi sposób. Taką ją pamiętał przed powtórnym
małżeństwem jej ojca.
Ralph nerwowo przeglądał rozrzucone na biurku
papiery. Najwyraźniej nie uważał rozmowy za skoń­
czoną, nie wiedział jednak, co mówić dalej. Zerknął na
6
WC?ORAJSZt MABZEMA
lego ciała. Bez wątpienia Candra jest piękną dziew­
czyną, pomyślał Ralph; czy gdyby nie była tak piękna
i uparta, Alicia traktowałaby ją lepiej? Wątpił w to.
Roddy raczej nie będzie tak wysoki i przystojny, jak
jego siostra. Może właśnie dlatego niewiele się nim
zajmowano, aż do czasu gdy Candra skończyła szkołę
i stała się jego „drugą mamą". Nie mogłaby troszczyć
się o niego bardziej, nawet gdyby byl jej własnym
dzieckiem.
Ralph zakaszlał nerwowo.
- Czy masz zamiar skorzystać z propozycji wuja
i zamieszkać z nim?
Candra spojrzała przez ramię na szczupłego łysie­
jącego mężczyznę. Nie zdziwiło jej, że Ralph wiedział
o tej propozycji. Wuj zaoferował jej i Roddy'emu
gościnę, w zamian za pomoc w prowadzeniu motelu,
którego był właścicielem. Propozycja wypływała ra­
czej z poczucia obowiązku niż ze szczerego serca,
niemniej jednak została wysunięta. Po wielu latach,
spędzonych bez kłopotów finansowych, zarabianie
na życie mogło się okazać trudnym zadaniem, ale za
to Candra mogłaby utrzymać siebie i brata dzięki
własnej pracy, a perspektywa niezależności mocno ją
kusiła.
- Myślę, że tak, chyba że masz jakieś inne propozy­
cje? - Uśmiechnęła się przekornie. Wiedziała, że dla
Ralpha ta rozmowa jest równie przykra, jak dla niej.
- Sądziłem, że ty i Jamie Dieterman... - Nie
dokończył zdania, widząc, że uśmiech znika z twarzy
dziewczyny. Mógł się domyślić, że teraz, gdy Candra
straciła to, czego Dietermanowie potrzebowali najbar­
dziej, czyli pieniądze, matka Jamie'ego nie będzie
życzyła sobie podtrzymywania tej znajomości. Jamie
dziewczynę znad okularów, ale gdy napotkał pytające
spojrzenie jej ciemnoniebieskich oczu, szybko odwró­
cił wzrok.
- Co się stało? - zapytała cicho Candra, stając obok
biurka.
Ralph znów podniósł wzrok, ale słowa utkwiły
mu w gardle. Candra wyglądała pięknie. Włosy, tak
ciemne, że prawie czarne, podkreślały intensywny
błękit jej oczu i delikatną jasną cerę. Była szczupła,
o doskonałej figurze, ale tym, co najbardziej przycią­
gało uwagę większości ludzi, był jej sposób bycia,
chłodny, pełen godności i iście królewskiej rezerwy.
Candra bardzo rzadko pozwalała sobie na swobodne
zachowanie. Bywała wówczas dowcipna, miła i bez­
pośrednia. Tylko w towarzystwie brata i kilkorga
najbliższych przyjaciół stawała się taką, jaką była
naprawdę.
- Wujku?
Ralph ocknął się z zadumy.
- No cóż, pewien człowiek, pan Laurence, kupił
trzy największe maszyny. To niezwykle korzystny dla
nas kontrakt. Gdyby nie to, zabrakłoby nam kilku
tysięcy dolarów do pokrycia długów twojego ojca.
Kupujący postawił tylko jeden warunek: musisz mu
doręczyć umowę kupna-sprzedaży osobiście w ciągu
czterdziestu ośmiu godzin.
Candra wyprostowała się i nieświadomie zacisnęła
dłonie w pięści.
- Pan Laurence? Jak ma na imię?
- Nie pamiętam.-Ralph pogrzebał w papierach na
biurku i odnalazł właściwy dokument. -Tak, to jest to.
Pan Scott Laurence. Dosyć tajemnicza postać. Nikt go
nigdy nie widział. Przelicytował wszystkich telefonicz-
WCZORAJSZE MARZENIA 9
nie i zażyczył sobie, żeby przekazać urządzenia do
jednego z indiańskich rezerwatów. Zdaje się, że to jakiś
odludek. Mieszka nad rzeką Rogue między Agness
a Gold Beach. Zgodziłem się w twoim imieniu, bo to
jest po drodze do San Francisco. - Podniósł wzrok
i zauważył, że dziewczyna pobladła. - Coś nic tak?
Mogę to odwołać i sam zawieźć dokumenty.
- Nic, wszystko w porządku. Przez chwilę myś­
lałam, że to ktoś, kogo kiedyś znałam. - Candra
podeszła do dużych przeszklonych drzwi. - Myś­
lałam, że to ktoś, kogo kiedyś znałam - powtórzyła
szeptem.
- Candro, wiesz o tym, że nic musisz przeprowa­
dzać się do wuja. Przecież prawie go nie znasz. On
i twój ojciec nigdy się ze sobą nie zgadzali, szczególnie
w interesach. Ty i Roddy możecie zamieszkać ze mną
i z Dorą. Bylibyśmy z tego powodu niezmiernie
szczęśliwi. Teraz już mogę ci pomóc, chociaż nie byłem
w stanie nic zrobić, dopóki żyła Alicia. - Przełknął
Ślinę, wypowiadając imię macochy Candry; bał się, że
przywoła niedobre wspomnienia. - Nigdy by mi nie
przyszło do głowy, że uda jej się przepuścić wszystkie
pieniądze! - Potrząsnął głową i wytarł okulary białą
chusteczką. Candra przeszła przez pokój i uścisnęła go
lekko.
- Wiem i dziękuję ci za tę propozycję -powiedziała
powoli, starannie dobierając słowa, by go nie urazić.
Ralph był jedyną osobą,
z
którą mogła rozmawiać
swobodnie, i chciała, by ją zrozumiał. Nikt więcej jej
nie obchodził. - Myślę, że lata spędzone w internacie
przydały mi się na coś. Nauczyłam się ponosić za siebie
odpowiedzialność. Oceniano mnie tam nie biorąc pod
uwagę pieniędzy ojca, tylko moje własne zalety i osiąg-
10 WCZORAJSZE MARZENIA
nięcia. - Uśmiechnęła się przekornie. -A teraz okazuje
się, że muszę się utrzymać dzięki tym osiągnięciom,
i chcę się przekonać, czy mam jakieś zdolności. Wiem,
że nie potrafię nic robić, ale umiem myśleć.
- A co z Roddym? - zapyta) Ralph łagodnie.
- Roddy będzie tam, gdzie ja. Zajmowałam się nim
przez ostatnie sześć lat i nie widzę powodu, żeby to się
miało teraz zmienić.
- Ależ on nie jest twoim synem, tylko przyrodnim
bratem!
- Jakie to ma znaczenie? Już dawno zajęłam miejs­
ce jego matki. Zostanie ze mną - odrzekła stanowczo,
zamykając dyskusję.
- Ale czy nie sądzisz, że Roddy wolałby pozostać
tutaj, w domu, do którego jest przyzwyczajony?
- Myślę, że dla Roddy'ego słowo „dom" oznaczało
dotychczas tylko większy dach nad głową i lepsze
jedzenie, niż mieli inni. Dla siedmiolatka miejsce
pobytu nie jest takie ważne. Inne rzeczy znaczą dla
niego więcej. Obydwoje przekonaliśmy się o tym na
własnej skórze.
- Alicia musiała cię zranić bardzo głęboko - wes­
tchną! Ralph.
- Przeciwnie. Na własnym przykładzie pokazała
mi, kim stałabym się, gdybym prowadziła taki tryb
życia, jak ona. Uważam, że miałam szczęście, przeko­
nując się o tym w porę. Gdy miałam trzynaście lat
i ojciec się z nią ożenił, byłam rozpieszczonym bacho­
rem. Potrafiłam okropnie ranić innych bez żadnego
powodu.
Poczuła, że pieką ją oczy; myślała, że za chwilę się
rozpłacze. Czy uda jej się kiedyś zapomnieć wysokiego
roześmianego chłopaka, który
pni
na gitarze dla
nieznośnej, przedwcześnie dojrzałej trzynastolatki?
Ładnie mu odpłaciła. Zniszczyła przyjaźń, która zna­
czyła dla niej więcej niż cokolwiek w życiu.
— Zachowywałam się okropnie - mruknęła, znów
pogrążając się we wspomnieniach.
Prawnik wsunął papiery do podniszczonej aktówki
i zamknął ją z trzaskiem. Musiał wrócić do domu na
kolacje, zanim Dora zacznie się martwić, a zbliżała się
godzina szczytu.
— Czy jesteś pewna, że nie sprawi ci kłopotu
doręczenie kontraktu po drodze?
- Pan Laurence dostanie swoje papiery w ciągu
wyznaczonych czterdziestu ośmiu godzin.
- Dobrze. Gdybyś mnie potrzebowała, po prostu
zadzwoń. Niezależność to wspaniała rzecz, ale nie
tak łatwa, jak się czasem wydaje. — Pocałował ją
w policzek i wyszedł. Candra usłyszała odgłos zamy­
kanych drzwi.
Po raz pierwszy od dnia pogrzebu ojca znalazła się
w domu sama. Gdy wujek Ralph nadjechał, ostatni ze
służących właśnie opuszcza! posiadłość. Roddy po­
szedł pożegnać się z kolegą. Ojciec i jego druga żona
nigdy już tu nie powrócą, a wraz z nimi odeszło życie,
jakie prowadziła tu do tej pory. Poczuła, że łzy
spływają jej po policzkach, i potrząsnęła głową w bez­
silnej złości. Nie czas teraz na folgowanie sentymen­
tom. Trzeba pożegnać się z Gabriel Manor i rozpocząć
nowe życie.
Przez otwarte szklane drzwi wyszła na patio. Jak na
pierwszą połowę marca, było niezwykle ciepło. Dobrze
utrzymany trawnik ciągną! się aż do rzeki. Krzewy
trzeba będzie niedługo przyciąć, ale o to zatroszczą się
już nowi właściciele.
Candra spojrzała na wschód i pomiędzy drzewami
dostrzegła dach sąsiedniego domu. Mieszkała tam
Bettina Wallace, dopóki nie wybuchł skandal. Po
zamieszaniu, wywołanym przez Candrę, Wallace'owie
przeprowadzili sic, a ich dom kupił ktoś inny. Teraz jej
dom też kupi ktoś inny. Czy nowi właściciele będą
o niego dbali tak, jak jej rodzina? Czy zauważą, z jaką
miłością i troską traktowano tu każdą cegłę?
Powiodła wzrokiem na zachód. Za kępą drzew stalą
stajnia. Jej rodzina hodowała kiedyś konie, ale cztery
lata temu Alicii udało się wreszcie przekonać ojca, żeby
je sprzedał i przerobił stajnię na olbrzymią salę balową.
Alicia nie znosiła koni i czas, który Henry przy nich
spędzał, uważała za całkowicie zmarnowany. Zawsze
była kapryśna i zaborcza, a mąż we wszystkim jej
ulegał. Gdy już udało jej się pozbyć zwierząt, miała
Henry'ego tylko dla sicbic. Wcześniej wokół panował
nieustanny ruch; chłopcy stajenni czyścili konie, w żło­
bach piętrzyło się siano, w wiadrach mieszano zboże,
zapach zwierząt łączył się z zapachem skórzanej uprzę­
ży. Świat był wtedy piękny. Candra nieustannie kręciła
się wokół stajni. Usta jej się nie zamykały; swoimi
marzeniami i nadziejami dzieliła się z Joshem, on zaś
słuchał z uśmiechem jej paplaniny i udzielał mądrych
rad. Był dla niej bratem, przyjacielem i nauczycielem.
Aż do owego dnia...
Chłodny wiatr szarpnął jej spódnicą, na ramionach
pojawiła się gęsia skórka. Zeszła po schodkach, wąską,
wyłożoną kamieniami ścieżką obeszła dom i znalazła
się przed frontowymi drzwiami. Duży jednopiętrowy
budynek wypełniony antykami budził wspomnienia.
Te najwcześniejsze były piękne. Pochodziły z czasów,
gdy jej matka jeszcze żyła i rodzice snuli wspaniale
13
plany na przyszłość. Potem matka zmarła, wydając na
światmartwego chłopca. Wszystko się wtedy zmieniło.
Ojciec odsunął się od Candry, jakby przywodziła mu
na myśl rzeczy, o których nie chciał pamiętać, i po­
święcił się całkowicie pracy. Dzień i noc spędzał
w fabryce mebli. Candrę wychowywała kucharka,
ogrodnik, pokojówka, a w końcu Josh. Ale gdy Josh
pojawił się w jej domu, była już zepsutym, rozkap­
ryszonym dzieckiem, które głośno domagało się speł­
niania wszystkich swych zachcianek. Miała wszystko
- oprócz miłości ojca.
Duży lincoln wjechał na podjazd i zatrzymał się
obok niej. Z tylnych drzwi wypadł Roddy, ciągnąc za
sobą swego najlepszego przyjaciela, Tima. Brązowe
oczy Roddy'ego szukały w jej twarzy odpowiedzi na
pytanie, którego jeszcze nie zdążył zadać.
- Mama Tima mówi, że mogę przyjechać i zostać
z nimi przez ostatni tydzień wakacji, zanim jeszcze
zacznie się szkoła. Mogę? - Zachłystywał się słowa­
mi, patrząc na nią błagalnie. Kurczowo pochwycił
Candrę za rękę, jakby miało mu to zapewnić pożą­
daną odpowiedź. Każdy chciał od niej jakiejś od­
powiedzi, ale tej jednej przynajmniej była w stanie
udzielić.
- To bardzo miło ze strony mamy Tima. Jestem
pewna, że da się to jakoś urządzić - powiedziała
z nadzieją, że uda jej się dotrzymać także i innych
obietnic: obietnicy zapewnienia bratu dachu nad gło­
wą, jedzenia i ubrania.
Wraz z Roddym patrzyła teraz na Tima wsiadające­
go z powrotem do samochodu. Pożegnała się już
z Evelyn, matką Tima. Evelyn była jej bliską przyjaciół­
ką, jedną z niewielu osób, z którymi żal się jej było
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl