10172, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpoczšć lekturę,kliknij na taki przycisk ,który da ci pełny dostęp do spisu treci ksišżki.Jeli chcesz połšczyć się z Portem WydawniczymLITERATURA.NET.PLkliknij na logo poniżej.2Andrzej ZaniewskiCYWILIZACJAPTAKÓW3Tower Press 2000Copyright by Tower Press, Gdańsk 20004Gołębiom, Kawkom, Srokomi wszystkim Uskrzydlonym,które pomogły mi w pisaniu tej powieci...5Who shall recount the terrorof those ruined streets?And who shall dare to lookwhere all the birds with golden beaksStab at the blue eyesof the murdered saints?Kto opowie o lęku spustoszonych ulic?Kto odważy się patrzeć,jak ptaki złotymi dziobamiwykłuwajš błękitne oczyzamordowanych więtych?Thomas Merton6PROLOGCień padł na wody płoszšc srebrne ławice ryb. Delfiny unosiły głowy, lecz ich krótkiwzrok nie pozwalał dojrzeć Przejrzystego Wędrowca. Mewy, rybitwy i wydrzyki uciekałyniepewne zamiarów nie znanego przybysza.Wypoczywajšce na falach albatrosy uznały Go za srebrnš chmurę zwiastujšcš silny wiatrze wschodu.Mógł być mirażem, złudzeniem odbitym w drobinach pary i wulkanicznych popiołach...Mógł być również wyobrażeniem, marzeniem, tęsknotš każdej ryby, ptaka, ssaka.Gdy zniżył lot i nad niezmierzonš szarociš rozpostarł skrzydła, usłyszały wołanie, wezwanie,ostrzeżenie.Krzyczał przenikliwie, dononie, przeraliwie, błagalnie. Ptaki skuliły się, zadrżały, jakbyje sparzył promień lub uderzył gwałtowny podmuch. Zakwiliły, zapiewały, zaklekotały, zawistały,zaćwierkały. Leciał nie zważajšc na ich głosy zagubione w jego potężnym wołaniu.Nikt jeszcze nie widział takiego Przejrzystego Olbrzyma, przypominajšcego jednoczeniegołębia i kruka, jastrzębia i orła. Zbliżał się do wyspy zamieszkanej przez rybaków i marynarzy,którzy go znali i uważali za przyjaciela.Już z daleka zrozumiał, że stało się, że Ziemia, na którš powrócił, nie jest tš samš Ziemiš,że więcej tu mierci niż życia.Wraki statków, łodzie zasypane piaskiem, ruiny, gruzowiska, pozrywane dachy domów,maszty rozchwiane i połamane, martwe latarnie morskie, bezludne miasta. Cisza, martwota...Po brzegach wyjš zdziczałe psy rozwłóczšce koci swych dawnych panów... Z rozbitychokien wylatujš kruki, gołębie, mewy... A ludzie? Wyginęli? Wymarli? Wybili się sami? Wymordowali?Nie ma ludzi. Nie widać ich. Stało się...Zbliża się wieczór. W powietrzu kršżš jerzyki, nietoperze, sowy. Wielki Ptak leci dalej...Lšd. Wbite w brzeg zamarłe kadłuby okrętów.Tu też nie ma ludzi. Tylko wyschnięte szkielety, objedzone z mięsa, obok szkieletów łodzizasypywanych piaskiem przez wiatr.Przywołuje, czeka. Odpowiadajš mu przebudzone ptaki z gniazd założonych w dawnychsiedzibach ludzi.Ptak, w którego istnienie nie wierzyłe, leci nad Ziemiš, którš opucił przed wiekami, zostawiajšcjš samš sobie i człowiekowi. Dzisiaj szuka człowieka. Daremnie szuka go teraz wciemnociach nocy, jak niegdy szukał w jasnoci dnia.Lecz człowieka nie ma albo On, Kosmiczny Ptak, Ptak Bóg znaleć go nie potrafi.Brzask... Z wysoka widzi półwysep wybiegajšcy w morze olbrzymiš zielonopłowš nogš.Zniża się, nurkuje... Jego cień przelizguje się po bijšcych skrzydłami w miłosnym uniesieniuciemnoszarych kawkach. To błękitnooka Mi i szarooki Kro przeżywajš swe szczęcie.Nasienie Kro spływa po piórkach Mi, aż do steku rozszerzonego wielokrotnym składaniemjaj. Zajęci sobš nie dostrzegli odblasku piór Wiecznego Ptaka, nie przelękli się bezszelestnieprzesuwajšcego się nad wyniosłš kopułš białopiórego, przejrzystego zarysu.Ptak mknšł dalej nad wištyniami, pałacami, budowlami. Znał te miejsca ze swych poprzednichprzelotów i teraz starał się je sobie przypomnieć, rozpoznać.Bielejšce szkielety ludzi nie tyle go przerażały, co niepokoiły. Kršżył nad miastem, nadogrodami pełnymi porannych cieni.7Sroki Dow i Pik od dawna cigały się i przedrzeniały. Dow niedawno stracił swš Sar...Kuna przegryzła jej krtań, kiedy zapędziła się w chaszcze za ciężkš od nektaru pszczołš.Pik wylęgła się z jaja Sar i włanie tego południa dojrzała do miłoci, uległa silnemu i dowiadczonemuDow. Między gałęziami winoroli olepiło jš słońce. Zakryła oczy błonš i niedostrzegła nadlatujšcego cienia. Musnšł jš skrzydłem w tej samej chwili, gdy nasienie Dow rozlałosię rozkosznym ciepłem na jej grzbiecie i popłynęło między piórami ku miejscu, które spęczniałotęsknotš przez młodziutkš srokę jeszcze nie pojmowanš. Rozkosz wstrzšsnęła skrzydłami,pazury zacisnęły się mocniej na włóknistej gałęzi. Pik krzyknęła ze szczęcia i radoci...Ptak przemknšł nad nimi nie dostrzeżony, by jeszcze raz wrócić nad położone na wzgórzachmiasto.Długo już kršżył nad Ziemiš nie mogšc rozpoznać pamiętanych miejsc, posšgów, wzgórz.Pionowo wzleciał ku słońcu, ponad drobne chmurki, by z wysoka raz jeszcze przyjrzeć sięZiemi, którš tak dawno pozostawił samš sobie.Z tej zawrotnej wysokoci wydawała się nie zmieniona.Może niłem? Może to wszystko jest snem? Może Ziemia nadal należy do ludzi?Rzucił się w dół jak promienna kula i rozwinšł skrzydła nad posšgami, wród których gołębicaJahu czule zaciskała swój dziób na dziobie Om, swego wieloletniego samca, z którymwysiedziała i wychowała wiele gołębich pokoleń.Spadał włanie ku ziemi, gdy Om wskoczył od tyłu na zapraszajšco wygięty grzbiet Jahu,chwycił jš dziobem za puch na karku i gwałtownie załomotał skrzydłami. Jahu rozkraczyłasię, wparła nogami w marmurowy gzyms, rozwarty dziób oparła o kamień, czujšc ciekajšcew niš ciepłe mleczko. Jahu nie jest młoda, zbliża się do końca swych dni. Om pochodzi z jaja,które zniosła i wysiedziała niedawno, kiedy zwišzanego z niš Gena schwytał sokół i zaniósłna pożarcie swemu potomstwu.Jahu dostrzegła Przejrzystego Olbrzyma wypełnionego jasnociš słońca, a może jasnocišwłasnš. Zadrżała z pokornego przejęcia i zdumienia. Zamknęła oczy.Przeleciał nad zwartymi w miłosnym przeżyciu gołębiami nawet ich nie dostrzegajšc. Cieńjego skrzydeł musnšł zakochanš parę, czego Om, wyrzucajšcy z siebie strużkę nasienia, niezauważył.Znowu frunšł nad wybrzeżem, znajdujšc wszędzie opuszczone miasta i wioski, zrujnowaneporty, przerdzewiałe wraki, próchniejšce łodzie, nieruchome stocznie...Wszędzie mieszkały zwierzęta i ptaki polujšce na siebie, pożerajšce się, tropišce i wzajemnieniszczšce.Skręcił na północ, przeleciał nad olbrzymim miastem zamarłym w kotlinie i znalazł sięwród gór. Zniżył lot ku błękitnej tafli jeziora i dotykajšc piórami fal gasił pragnienie zimnš,przezroczystš wodš.Wzniósł się i okršżył brzeg rozległego basenu, nad którym pochylały się wyniosłe, szklanebudowle... Miasta były opuszczone, statki zatopione lub przechylone na bok. Wszędziewdzierały się roliny, porosty, mchy, trawy, krzewy, lasy.Niespokojny długo kršżył nad górskimi szczytami płoszšc sępy, orły, jastrzębie, po czymskierował się na wschód.Zbliżył się ku ródłom rzeki, którš znał od dawna, i mknšł z jej biegiem zaglšdajšc dopołożonych nad niš miast.Pił z jej nurtu cieszšc się chłodem i lekkimi uderzeniami fal, które chwytał olbrzymimdziobem.Nagle dostrzegł przed sobš długi stalowy most.Lekko uderzył go skrzydłem i most zadrżał, zadygotał, zachwiał się jęczšc, jakby to uderzeniezabolało lub zraniło. Przytrzymujšce go grube liny napięły się, naprężyły i pękły ze wistem.Most runšł w nurt rzeki, a ptaki gnieżdżšce się w jego masztach i przęsłach rzuciły się dopanicznej ucieczki.8Zgiełk mew, rybitw, łabędzi, cyranek, kaczek, gęsi, kormoranów i wszystkich, którychgniazda zostały nagle stršcone, zmiażdżone i pogrzebane, przeraził Przejrzystego Ptaka. Zatoczyłkršg nad pobojowiskiem. Błyskawicznie wzbił się między chmury, wyżej i wyżej, ażrzeka w wieczornym wietle wydała się tylko wšskim pasmem wpadajšcym do odległegomorza srebrzystym klinem. Leciał na wschód zanurzajšc się w nadchodzšcej nocy. Powietrzestawało się coraz rzadsze i chłodniejsze, niebo czarniejsze, a gwiazdy płonęły mocniej.Nagle zobaczył koronę słońca pełnš wybuchów, ognistych pióropuszy i gazowych obłoków...Znowu był poza ziemiš, w ciemnej przestrzeni kosmosu, blisko własnego gniazda,wród niemiertelnych ptaków o przejrzystych skrzydłach.Daleko pomiędzy gwiazdami dojrzał pędzšcy punkt, statek z ziemi, który wyruszył przedwiekami, przemierzajšcy kosmos, przestrzeń i czas. Powracali...Przyspieszył.Lekko skręcił.Leciał w przeciwnym kierunku.9BłękitnookieO czym nisz ciemny ptaku,srebrzysto mroczny druhu,gdy z zacienionej wnękiprzyzywasz mnie, przywołujesz,jak kiedy wołała mnie matka.10Ostrze wiatła przecięło powiekę.Ujrzałem długie dzioby, niebieskie oczy z czarnymi kropkami renic i granatowo połyskujšcepióra rodziców.Jeć! rozwarłem dziób. Jeć!Jeć! rozwarły się szeroko dzioby, otoczone żółtymi narolami.Cierpliwoci! Mi obdzielała nas kawałkami dużej gšsienicy.Macie! Kro rozdzielał nasšczone linš kawałeczki mięsa.Odlecieli. Wrócili. Wcisnęli mi w gardło wijšcego się pędraka.Co za rozkoszna sytoć. Zamknšłem powieki.Przebudzenie. Widnokršg rozszerzył się, rozjanił, zbiegajšce się ciany wypełniło wiatłoz otworów rozmieszczonych w równej odległoci. Kopułę pokrywajš plamy, obrazy barw ipozornych ruchów, bo mury sš przecież nieruchome.Boję się ich wewnętrznego, spłaszczonego życia, spadajšcego blasku, pełnego cieni i półcieni.Strach ustępował, im dłużej i głębiej widziałem...Ptaki podobne do Mi i Kro utknęły w otworach, wylatywały, opadały, wzbijały się, zawisaływ powietrzu przesłaniajšc i odsłaniajšc wiatło.Rozglšdałem się nadal przestraszony, a równoczen...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]