102 As Trefl, CZYTADŁO, Kryminały polskie, EWA WZYWA 07
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ewa wzywa 07... nr.102 As Trefl – Jerzy Edigey
1
Ewa wzywa 07... nr.102 As Trefl – Jerzy Edigey
2
Ewa wzywa 07... nr.102 As Trefl – Jerzy Edigey
Wszystkie fakty i wszystkie daty są autentyczne zmienione zostały tylko trzy
nazwiska.
Opowiadanie „As trefl" nie jest jednak ani streszczeniem aktu oskarżenia, ani
stenogramem z rozprawy sądowej.
Autor
As trefl po raz pierwszy
Ranek był pochmurny. Zanosiło się na deszcz. Z planowanego spaceru w góry
nic więc nie wyszło. Ale około godziny jedenastej, jak to w Zakopanem często
bywa, niebo się nagle rozpogodziło. Giewont znowu lśnił w słońcu. A my, całe
towarzystwo zebrane w małym pensjonacie, wylegliśmy na taras. Wygodnie
ulokowani na leżakach, niektórzy jeszcze okryli sobie nogi kocami, wystawiliśmy
twarze na promienie październikowego słońca.
Rozmowa przeskakiwała z tematu na temat. Wreszcie zahaczyła o
parapsychologię i natychmiast rozgorzał spór pomiędzy inżynierem
Korycińskim a adwokatem Ruszyńskim. Inżynier był entuzjastycznym
zwolennikiem tej nowej nauki.
— Drzemią w nas siły — tłumaczył — z których nie zdajemy sobie sprawy.
Pięć zmysłów to za mało. Każdy z nas ma ich znacznie więcej, lecz mało kto
potrafi to sobie uświadomić, a jeszcze mniej ludzi umie z nich korzystać.
Właśnie parapsychologia nie tylko wyjaśnia nam obecnie zjawiska na pozór
niezwykłe, ale także nauczy nas w przyszłości posługiwać się tymi siłami.
Wówczas tak dziwne rzeczy jak zatrzymywanie czy uruchamianie zegarów na
odległość lub nawet zginanie łyżek za pomocą lekkiego dotyku palców będzie
drobnostką. Kto wic, czy nie będziemy mogli obywać się bez radia i telegramów,
bo osiągniemy umiejętność nawiązywania łączności telepatycznie.
— Bzdurył — przerwał Miecio Ruszyński — kompletne bzdury. Wszystko
3
Ewa wzywa 07... nr.102 As Trefl – Jerzy Edigey
czym zadziwia świat Uwe Ge-lert albo jakiś tam Japończyk, to są jedynie
kuglarskie sztuczki. Zapewniam was, że nasz polski „Nenio”, gdyby chciał,
potrafiłby tamtych magików zapędzić w kozi róg. Stać go na bardziej efektowne
tricki, ale jest przy tym na tyle uczciwy, że nie przystraja się w piórka
czarnoksiężnika.
— Sam widziałem w telewizji zachodnio— berlińskiej — zaperzył się inżynier
jak Gelert pokazywał te, pogardliwie nazywane przez mecenasa „kuglarskie
sztuczki”. Seans odbywał się pod kontrolą uczonych i w pełnym świetle. O
oszustwie nie mogło być mowy. Co dziwniejsze, wielu telewidzów dzwoniło do
telewizji zawiadamiając, że w ich mieszkaniach powtórzyły się zjawiska widziane
na małym ekranie. U tych ludzi także łyżki powyginały się, pomimo że Gelert
oddalony był od ich domów o dziesiątki czy nawet setki kilometrów.
— A ja nie wierzę — upierał się adwokat. — Nic brakuje ludzi, którzy dla
chwilowego rozgłosu sami gotowi byli powyginać za pomocą płaskoszczypów czy
innych narzędzi własne łyżki i potom dzwonić do telewizji. Niektórzy mogli to
zrobić pod wpływem autosugestii, nie zdając sobie sprawy z tego, co czynią.
— Mecenas jak ten niewierny Tomasz. Czego osobiście nic dotknie palcem,
w to nic uwierzy.
— Żeby pan wiedział, inżynierze — potaknął Ruszyński. — W naszym
zawodzie spotyka się wiele różnych „cudów”. Zdarzają się niezwykłe historie. Nie
we wszystko można i należy wierzyć.
— A jednak istnieją zjawiska wywoływane przez ludzi obdarzonych
specjalnymi zdolnościami, których zwykła nauka w obecnej chwili jeszcze nie
umie wytłumaczyć.
—Dlaczego więc ci pańscy cudotwórcy nigdy nie pozwalają filmować swoich
doświadczeń?
— To jasne. Terkot aparatury filmowej. Lampy. Reflektory. Te
przygotowania tak ich po prostu rozpraszają i tak demobilizują, że nie są oni w
stanie uruchomić swoich tajemnych sił.
— Głupstwo! Miecio był równie upartym niedowiarkiem, jak inżynier
entuzjastą. Kiedy byłem bardzo młodym chłopcem, tuż po pierwszej wojnie
światowej, cała Warszawa pasjonowała się spirytyzmem. Mój ojciec także. Cuda
opowiadał zwłaszcza o pewnym medium. Nazywał się czy też używał
pseudonimu „Guzik“. Ten człowiek, trzymany z obydwu stron za ręce,
wywoływał duchy zmarłych, przesuwał meble. Seanse odbywały się .w zupełnej
ciemno ści, a on potrafił oświetlić pokój jakimś nieziemskim światłem. Słowem
robił wiele rzeczy bardziej niepojętych niż Gelert. Szybko też stał się bożyszczem
nie tyle Warszawy, co „Warszawki”, za udział w seansach spirytystycznych brał
ogromne honoraria. Te seanse odbywały się także pod kontrolą ówczesnych
uczonych. Psychologów, lekarzy, inżynierów. Dopiero profesor Ochorowicz
zdemaskował oszusta, co zresztą znakomicie podziałało na opinię publiczną.
4
Ewa wzywa 07... nr.102 As Trefl – Jerzy Edigey
Moda na wirujące talerze i stukające stoliki od razu się skończyła.
Koryciński szykował się do ostrej repliki, ale podpułkownik Krzyżewski
przerwał dyskusję.
— Nic wierzę w cuda ani w jakieś nieznane zjawiska parapsychologiczne —
powiedział — ale wierzę w przypadek. Są przypadki tak dziwne, że naprawdę
trudno w nie nie uwierzyć. Weźmy choćby katastrofy samolotowe. Statystyka
powiada. że w ciągu roku ginie w takiej katastrofie jeden człowiek na dziesięć
milionów ludzi. A jednak wszyscy chyba znamy przynajmniej jednego człowieka,
którego taki los spotkał... A są jeszcze dziwniejsze zdarzenia..'.
Podpułkownik urwał, jak gdyby się bał, że powiedział za dużo. Znaliśmy
dobrze Krzymowskiego. Wiedzieliśmy, że jest przemiłym gawędziarzem, a w
swojej długoletniej praktyce oficera milicji rzeczywiście zetknął się z niejedną,
niecodzienną sprawą.
— Słuchamy, pułkowniku, niech nam pan opowie o jakiejś tego właśnie
rodzaju niezwykłej sprawie — prosiłem.
Nawet dwaj adwersarze Koryciński i Miecio Ruszyński przyłączyli się do mojej
prośby. Zresztą podpułkownika nie trzeba było długo namawiać. Poprawił się w
swoim leżaku i zaczął.
— To rzeczywiście jedna z najdziwniejszych spraw, z którą najpierw
zetknąłem się jako obserwator, by później w niej uczestniczyć. Naturalnie był to
zwykły przypadek. Ale taki, jaki być mo że nigdy przedtem się nic zdarzył.
Chodzi o zwykłą kartę do gry. As troll.
— Postawił pan dużą sumę w pokera? — zapylał Boguszewski, o którym
mówiono, że pewnego razu grał przez czterdzie ści trzy godziny w „poka" bez
przerwy. I co ciekawsze, podobno wstał od stolika z pokaźną gotówką.
— Nie. To nie chodzi o grę w karty. W 1954 roku przydzielono mnie do
komisariatu kolejowego MO w Krakowie. Byłem wtedy świeżo upieczonym
podporucznikiem milicji. Właśnie ukończyłem szkołę, która mieściła się w
tamtych latach w Słupsku. A w tym komisariacie otrzymałem moją pierwszą
posado. Praca była nieskomplikowana i dość, szczerze mówiąc, nudna.
Wyłapywanie jakichś drobnych złodziejaszków, przeganianie z placu przed
dworcem ..panienek”, które lam wtedy czatowały na przyjezdnych. Zamykanie
chuliganków rozrabiających w poczekalni dworcowej. Czasami likwidowanie
zbyt gorących kłótni przed kasami biletowymi. Wysyłanie pijaczków do izby
wytrzeźwień... Większe sprawy, na szczęście dla młodego i niedoświadczonego
oficera MO. nic zdarzały mi się.
Do grona pracowników komisariatu należ ał sierżant Jan Siatka. Do milicji
przyszedł z wojska, gdzie był zawodowym podoficerem. Już wtedy o tym Siatce
źle mówiono. Podobno zbyt często lubił zaglądać do kieliszka, ale sprawy
personalne naszego komisariatu nie należały do mnie.
Pewnego dnia, a właściwie wieczorem, milicjanci patrolujący dworzec
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]