10228, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tomasz KołodziejczakKrew i Kamień2003PrologMagwer spieszył się. W oberży "Pod Trzema Wołami" czekali na niego przyjaciele ipiwo, a Magwer uważał, że nie ma to jak pogawędka przy pełnym dzbanie. Gliniane kubkistukajš o ławy, karczmiane dziewki kręcš się w pobliżu, czasem kto, podchmieliwszy sobienieco, zaczyna snuć piękne opowieci. Bywa, że i inne ciekawe rzeczy przydarzš się w oberży- jaka kłótnia albo bijatyka. Dawniej Magwer lubił te bójki. Potrafił walczyć, był silny izwinny, nie bał się ani opryszków, ani grodowych. Teraz jednak unikał niebezpiecznychmiejsc, bo Ostry zabronił rozrabiać swoim ludziom.Po porannym deszczu tarcica, którš wyłożono rodek ulicy, stała się liska, woda wrynsztokach wezbrała i mierdziało bardziej niż zwykle. Magwer wcišż jeszcze nie przywykłdo zapachu miasta, mimo iż przebywał w Daborze od miesišca. Miał tu jeszcze przesiedziećdrugie tyle - cały jarmark i turniej. Magwer pochodził z klanu Asgów, wolnych kmieci,siejšcych pszenicę i chmiel. Co dzień rano musiał obejć wszystkich znajomych kupcówzboża i piwowarów, zamienić z nimi kilka słów, czasem wręczyć jakie podarunki. Taknakazywał dobry handlowy obyczaj.Popołudnia jednak miał Magwer wolne. Spędzał je przy kuflu, grajšc w koci,rozmawiajšc.Nocami zakradał się pod pierzynę Gorady albo też opuszczał Daborę, by spotkać się zSzepczšcym. A ostatnio Ostry wzywał całš grupę coraz częciej. Zbliżał się turniej i ladachwila należało się spodziewać nadejcia Szerszeni.Zmierzchało, lecz po ulicach wcišż kręciło się sporo ludzi. Magwer dostrzegłwyłaniajšcych się zza zakrętu, dwigajšcych lektykę tragarzy. Płócienne zasłony oddzielałyod wiata siedzšcego w rodku człowieka - pewnie jakiego urzędnika lub bardzo bogategokupca. Niosło jš czterech rosłych mężczyzn, a drogę torowało dwóch odpędzaczy. Za lektykšbiegło jeszcze kilku strażników.Magwer przezornie odsunšł się na lewš stronę ulicy. To nic przyjemnego zarobić pokarku kijem. Jednak idšcy przed Magwerem ludzie nie zdšżyli się cofnšć na czas. Falaprzekleństw i krzyków przetoczyła się po ulicy, lektyka zwolniła nieco. Ta zmiana rytmusprawiła, że jeden z tragarzy zmylił krok. Lektykš zatrzęsło, na chwilę zawinęło się płótnozakrywajšce okna. Tragarz wyprostował się zaraz, naprawiajšc błšd, lektyka wróciła doswego zwykłego położenia.Przez ten krótki czas Magwer zobaczył jednak jej wnętrze. W rodku siedział niemłodyjuż mężczyzna, odziany w bogate szaty. Nagłe zachwianie lektyki sprawiło, że straciłrównowagę. Na jego twarzy malowała się złoć i zdziwienie. Tyle zdšżył dostrzec Magwer iuwiadomił sobie, że zna twarz człowieka w lektyce, że widział go już na pewno, choć teraznie potrafiłby przypomnieć sobie, kto to jest i gdzie się spotkali.Magwer odprowadził wzrokiem oddalajšcych się tragarzy i poszedł dalej, zapominajšcszybko o całym wydarzeniu. Czekali na niego przyjaciele, dziewki i piwo.1. Musisz mnie zabićMagwer siedział przy ławie stojšcej w kšcie oberży. Pod przeciwległš cianš zebrała sięspora grupa ludzi. Otaczali starszego mężczyznę, głono rozprawiajšcego o Szerszeniach -straszliwych wojownikach zza wschodniej granicy. Magwer przysiadł się tam nawet nachwilę, ale szybko wrócił do swoich. Staruch opowiadał historie, które Magwer może tydzieńwczeniej sam rozpuszczał po miecie. Tylko że on robił to tak, jak uczył Ostry, delikatnie iostrożnie, niejako mimochodem przy okazji innych gawęd. Plotka szła w ludzi, przekazywanadalej, zwykle cichcem i w tajemnicy. A ten stary gadał głono, choć w karczmie siedziećmogli szpicle. Albo mu już lata tak pomieszały w głowie, że się nie bał, albo wypił za dużo,albo sam był szpiegiem bana.Teraz opowiadał o zwyczajach Szerszeni. Magwer pamiętał swój strach i wzburzenie, gdyOstry mówił o tym po raz pierwszy.- Urzšdzajš uczty - chrypiał stary. - Porywajš na nie dzieci, niemowlęta, które jeszcze dnidwudziestu czterech nie majš - zawiesił głos, łyknšł piwo. - A potem zarzynajš je i jedzšsurowe mięso.- Bajdurzysz, dziadu - mruknšł jaki niedowiarek.- Prawdę gadam! - zaperzył się staruch. - Przypomnicie sobie moje słowa, jak przyjdš!Magwer nie widział jeszcze gwardzistów Gniazda, zwanych Szerszeniami. Trzy lata temumatka nie pozwoliła mu pójć do Dabory na turniej. Teraz był już dorosłym mężczyznš, najego policzku wytatuowano znak Asgów i sam decydował o swoich czynach.- Masz - Berk tršcił go rękš, podał drewniane kostki.W tym momencie drzwi karczmy otworzyły się. Do rodka wszedł niski jasnowłosymężczyzna.Magwer podniósł rękę w gecie powitania.- Witaj, Rodam.Rodam Sari chwilę stał w drzwiach, jakby nad czym rozmylajšc. Wreszcie ruszył wstronę stołu Magwera, nie zwracajšc najmniejszej uwagi na podsuwajšcego dzbankarczmarza.Stawiał stopy powoli, z jakš dziwnš ostrożnociš, jakby był pijany. A przecież Rodamnie pił prawie nigdy.Mężczyzna ciężko wsparł się dłońmi o blat stołu. Berk odłożył koci, Kolter przestałliczyć paciorki.- Co się stało, Rodam? - spytał cicho Magwer.Sari spojrzał na niego, otworzył usta, chciał co powiedzieć, zawahał się. Oblizał wargi.Wreszcie pochylił się, przytykajšc prawie usta do ucha Magwera. I cicho, tak, by nikt prócznich dwóch nie mógł usłyszeć, powiedział:- Dzi. Albo jutro. Musisz mnie zabić, Magwer.Dabora szykowała się na przybycie Gwardii. Kupcy znosili swe towary do magazynów,karczmarze chowali co przedniejsze wina i wytaczali beczki podłych trunków, ojcowiezamykali córki w komorach, odbierali broń synom. Teraz panował w miecie dodatkowy tłok.Na turniej i jarmark zjechali możni z całych Lenych Gór, mieszkańcy okolicznych wsi,kmiecie, wolni drwale, bobrownicy znad Strugi, no i przede wszystkim szklarscy mistrzowiez Uwegny. Ci ostatni nie mieszali się z tłumem. Uczniom i czeladnikom pozwolili szwendaćsię po miecie, sami za cały czas siedzieli w Gorczem, na dworze bana Lenych Gór, PengeAfry.W miecie, w czasie jarmarku, handlowano wszystkim - skórami i solš, drewnem iszlifierskimi głazami. Można tu było kupić szczenięta wilków i zwierzęta domowe. I broń.Piękne kamienne topory aż z Oltomar, skórzane zbroje - jopy, tarcze i łuki. Wszystko tosprzedawano i wymieniano; na targowych placach kłębiły się tłumy ludzi; konwojezaładowanych wozów wjeżdżały do miasta. Nie po zboże i skóry jednak cišgnęli do Daborykupcy z odległych krain. Na daborski jarmark przybywali przede wszystkim po szkło.Mistrzowie z Uwegny, jak co roku, zjawili się na dworze Penge Afry, by złożyć mu dań -cudowne naczynia, przejrzyste tafle szyb, płatne paciorki, amulety, ozdoby. Padali przedbanem na twarz, dziękujšc za to, że zechciał przyjšć dary, i proszšc, by otoczył Uwegnęopiekš w następnym roku. W czasie, gdy mistrzowie przebywali w Gorczem, warownistrzegšcej stolicy Lenych Gór, szklarscy czeladnicy sprzedawali swe dzieła bogatymmieszczanom i kupcom.Teraz jednak cała krzštanina ucichła, handel zamarł, wszyscy bowiem wiedzieli, że poSzerszeniach spodziewać się można najgorszego.Dabora szykowała się na nadejcie Gwardii.- Przyjmowałem zboże od pisarzy z Równin Hortelskich. Nigdy nie zdarzyło mi siępomylić przy nacinaniu liczebnych patyków i nikt nie mógł mi dorównać w rachunku naabaku - jęczał Rodam. - I na co mi to było, na co?!Magwer znał Rodama od dawna, choć ostatnimi czasy ich drogi nieco się rozeszły.Jednak czasem spotykali się, by wypić dębniaka i pogwarzyć. Rodam, starszy nieco odMagwera, też pochodził z rodu wolnych drwali - łazęków. Dwa lata temu matka oddała godomowi Sarlów, kupców zbożowych, dzięki czemu Rodamowi udało się uzyskać pracę wspichlerzach bana.Teraz potrzebował pomocy.Wczoraj do domu Rodama przybył posłaniec w barwach władcy. Wręczył Sarlowi małšszklanš kulkę - Jarzębinę Przyzwania. Szkło kulki, kryształowe przy powierzchni, wewnštrzwypełniała pomarańczowa ma, jakby kłšb mgły, tętnišcy w powolnym rytmie. Lecz w miaręupływu czasu zgęstek ten rozpływał się, rzedniał. Tak nakazywała mu magia ujarzmionaprzez mistrzów z Uwegny. Drugš takš kulkę zostawiał sobie zawsze wojewoda Dabory - AenIdeg. Jeli Rodam uciekłby z miasta, obie Jarzębiny natychmiast by poczerniały. Zdarzało siętak czasem, że ludzie wezwani przez bana umykali w puszczę. Ruszał za nimi pocig, ichrodziny wybijano, a dobra przechodziły w ręce władcy.W dniu, w którym kulka stanie się zupełnie przejrzysta, Rodam stanšć musi u wrótGorczem.Rodam nie wiedział, po co ban go wezwał. Tak jak nie potrafił tego przewidzieć nikt,komu wysłano jarzębinę. I bał się, z każdš chwilš ogarniało go coraz większe przerażenie.Do banowych spichrzów co dzień jechały wozy ze zbożem, cišgnięte przez woły lub psy.Każdego dnia składano w magazynach setki worków. Wystarczyło z każdego ujšć garć, nie,pół garci, by stać się bardzo bogatym człowiekiem. Wszyscy to robili, czasem kogo złapanoi wtedy kaci rozwlekali jego trzewia na Rynku Sędziów. A na ród spływała hańba.Rodam bał się, że włanie w tej sprawie wezwano go do Gorczem. I dlatego chciałumrzeć.Nie wystarczy jednak, że popełni samobójstwo - skoczy do rzeki napchawszy sobiekieszenie kamieniami lub rzuci się na sztylet. Nie wystarczy. Aen Ideg domyliłby się, żeRodam sam przyzwał mierć, by ukłuła go kolcem Czarnej Róży. A wtedy nic nieuratowałoby Sarlów przed mierciš i poniżeniem.Poprosił więc o pomoc Magwera. Wiedział, że musi zginšć, ale chciał umrzeć tak, by naród żony nie padł nawet cień podejrzenia.2. Wojsko nadchodzi- Szepczšcy znów chodzš po ludziach - Gorada zakasała rękawy koszuli, spódnicępodcišgnęła wysoko, do kolan. Nogi miała mocne, ręce silne, twarz okršgłš, piersi duże. Leczmimo tej siły tkwiła w Goradzie ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]