10251, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stefan ŻeromskiZapomnienieZapowiedzielimy gajowemu Lalewiczowi, że nazajutrz przed witem będziemy u niego, skšd ma naspoprowadzić na młode kaczki, "klapaki" - do jemu tylko wiadomegosmugu nad stawem.Słowo się rzekło - trzeba było wstać przed drugš w nocy, nacišgnšć długie buty i ić. Idziemy tedy z panemAlfredem, papierosy palimy, gwarzymy od niechcenia...Idziemy twardš cieżkš między zbożami. Zgięte już ku ziemi kłosy okwitłego żyta do twarzy nam niemal dostajš- na każdym z nich wiszš ogromne krople rosy.Z rozkoszš przesuwasz rękę po mokrych kłosach i pozwalasz, by cię biły po twarzy. Pachnie zboże...Czasami pocišga od Wisły nie wiatr, lecz zdrowy chłód, niby wilgotny oddech ziemi ukrytej w nocy. Nieporusza on cian zboża, lecz je głaska, dotyka ustamijak pocałunek. Wtedy kłosy leniwo, przez sen tłukš się o siebie i cichy szmer płynie w zbożu. Strzšnięte kroplezlatujš z łuski kłosów, przypadajš dokolan ich, z kurzu zzutych, i wiszš tam do witu. Z bardzo daleka, z głębi olszyn nad rzeczkš, dolatuje odgłospieni słowika. Leci po rosie tkliwe nawoływanie:przyjd, przyjd, przyjd!... i nie wysłuchane cichnie między trawami. Nastaje cisza długa, póki nie wypłynie zniej staccato ekstatycznej, gwałtownej,namiętnej, nerwowej, upajajšcej miłosnej pieni. I ta zacichnie w rosach dalekich... Wtedy zadumane olszynysłuchajš urwanych, radosnych wybuchów głosu,podobnych do pocałunków. Ale nie czas nam słuchać Szopena olszyny.Wkraczamy już na szerokie łški. Nad lasem ciemnoć się zmniejsza - nie rozprasza się jeszcze, lecz rzednie. Jesttam niby łuna dogasajšcego pastuszego ogniska.Obok nas ciemno tak jeszcze, że ledwo możemy dojrzeć wyła Puka, o dwa kroki biegnšcego przed nami.Zbliżamy się, brnšc po wysokiej trawie, do lasu i idziemyjego brzegiem po wrzosach, utykajšc na kretowiskach i krzaczkach jałowcu. Derkacze skrzeczš na przemiany włškach, gdzie daleko odzywa się pierwsza przepiórkai melodyjny jej głos odbija się w lesie. Weselej ić w ciemnoci z jej wołaniem: - pójdcie żšć, pójdcie żšć!...Jak woda przypływajš i otaczajš nas zimne fale lenego chłodu, nasycone zapachem poziomek, jałowcu, młodejwikliny, smoły sosnowej, całym tym nie dajšcymsię opisać, wilgotnym, gęstym, duszšcym, a tak zdrowym zapachem lasu, ukrytego w mgłach porannych.Pachnie to jak dziki bukiet.Bladoniebieski firmament zaczyna wreszcie przewiecać między gałęziami sosen. Zdało się, że eter przejrzystylas napełnia. Nieruchomo, bezwładnie, jakbypogršżone w znużeniu, leżš w powietrzu zwieszone ku ziemi gałęzie sosen. Kontury grubych, w burychsukmanach pni sosnowych odkrelajš się już, a jednaktonš w niebieskoci jak ryby w wodzie, plamami sš w jednym wielkim kolorze, rozpływajš się w tym żywiole, wszarym przedwicie. Dostrzec już można mgłynad łškami i pod niezmiernie ostrym kštem padajšcy na nie cień lasu. I odbywa się w oczach zawzięta walka,bój nad boje cienia ze wiatłem, odbywa sięszybko, niepostrzeżenie, jak uciekanie czasu. Przesuwajš się wszystkie fazy napaci, osłabienia, pogromu...Każda ma miarę czasu, ma trwanie, żyje, wysilasię, walczy, umiera, a tym straszliwiej, że bez wrzasku, bez odgłosu. Aż wreszcie cień poczyna ustępować. Jesttaka minuta przed wschodem słońca, gdy zlatujew głšb krzaków jałowcu i rokicin, przypada na twarz w trawy, chyłkiem idzie między badylami, rowami ibruzdami, zbliża się do lasu, wreszcie na łeb naszyję doń ucieka, aby tam usišć pod osłonš sosen, oddychać nocš i patrzeć z wciekłociš na bielejšce pola. Odtej minuty głoniej krzyczš derkacze, zaczynajšwołać przecišgle swoje "ku-wyk" czajki i, jak chłop pracowity, wstaje piewać hymn pracy serdeczny brat roli -skowronek.Drożyna nasza, zarosła trawš, poprzerzynana wyschniętymi kałużami i korzeniami drzew, wybiega czasami nałškę, by znowu ku lasowi zawrócić. Gdy stosujšcsię do jej kaprysów wyjdziemy z lasu, bierzemy oddalone krzaki za pasšce się konie, zbliżamy się ku nim zostrożnociš nadzwyczajnš po to chyba, by jekopnšć nogš ze le tajonš złociš, gdy się okażš w całej swej niewinnoci, rosš białš od stóp do głów jak komżšokryte.Nareszcie purpurowym płomieniem zapala się zorza nad lasem. Złotopšsowymi brzeżkami otaczajš się białechmurki leżšce na niebie jak plamy od bezmylnychpocišgnięć pędzlem na nie zaczętym obrazie. Zdaje się, że jaka ręka szybko cišga z widnokręgu oponę czarnš iostatek ciemnoci wsiška w ziemię. Wstajšwsie z ich wysokimi topolami, co się w witaniu niebieskimi wydajš, kępy drzew, drogi, pola umiechnięte idalekie, dalekie smugi lasów granatowych, jakogromne zastygłe fale.Zbliżylimy się włanie do "gajówki" Lalewicza, stojšcej między chojakami na wydmuchu piaszczystym.Lalewicz siedział już na progu. Gdymy podeszli, zerwał się strasznie szybko, czapkę z zielonym lampasemmiętosił w garci i kłaniał się, trzaskajšc obcasamipo oficersku. Jest to okršgły człowieczek z tłustš twarzš, umiechajšcy się zabawnie, jakby wszystkie zęby miałtrzonowe.- Lalewicz, kaczki będš? - zagadnšł pan Alfred.- Chmary, janie panie, chmaaary!- No, to jazda! Prowad!Zapalilimy papierosy, przełożylimy lankastrówki z lewych ramion na prawe - i jazda! Lalewicz maszerowałprzodem, ja na ostatku. Mgły bielusieńkie kłębišsię, kotłujš na miejscu, przewalajš jak słupy dymu. Wierzchołki drzew i wikliny dajš się widzieć czasami z głębinich jak czarne plamy i ginš znowu. Narosie, białej jak mleko, ciemnozielonymi, prawie czarnymi pasami znaczš się lady naszych butów.- Pięknoci będzie dzień! - wypalił Lalewicz, pragnšc widocznie dla samej przyzwoitoci co mówić.- Uhm! - mruknšł pan Alfred.Nagle Lalewicz stanšł i przykucnšł nawet.- Ehe-hej! ptaszek! - wyszeptał wpatrujšc się w ziemię. Na mokrej trawie znać było wieży, w kierunku lasuidšcy lad wozu.- Deski, janie panie, deski spod tartaka kradnie - wyszeptał z przekonaniem i z pewnym aż zatkaniem w gardle.- Chodmy, a cichutko - wyszeptalimy prawie jednoczenie i wkroczylimy w las za ladem.Podkradłszy się pod porębę, Lalewicza wysłalimy na zwiady, sami za usiedlimy w cieniu. Wyszedł na polanę,między pniaki jak lis, umiechnšł się, nieprzysišgłbym nawet, czy się nie oblizał - i kiwnšł na nas palcem.Podeszlimy: w zarolach leszczyny stał wóz z zaprzężonš doń szkapinš. Wóz był mały, z niezmierniewyschniętymi szprychami w kołach. "Przewodek" z "poladkiem"połšczony był tylko "rozworš", a na osiach leżały "ryczmany" z wysokimi kłonicami. IPo prawej stronie dyszlastała kobylina, przywišzana do orczyków odwiecznymipostronkami. Były one prawdopodobnie w równym z niš wieku. Chomšto bez "podkładu" wytarło jej szyję zszerci, "obladry" drewniane wyżarły boki, starewędzidło wygryzło wargi. Chomšto zsunęło się jej z kłębu na uszy, gdyż spuciła łeb i, przymrużajšc oczy zwyrazem nieopisanego znużenia, szczypała trawę.Muchy i bški siadały na jej szyi, gryzły grzbiet ostry jak piła, ssały pod brzuchem, właziły w oczy. Nie raczyłaich zegnać i jeżeli machnęła ogonem, totak sobie odruchowo, czego zwyczaj.Marna skóra wisiała na niej jak sakpalto na szkielecie; zerwane nogi ledwo podtrzymywały ciężar koci; niezwróciła na nas najmniejszej, nawet przelotnejuwagi, pomimo że Lalewicz "penetrował" już koło naszelnika, oglšdał postronek okręcony o kłonicę i pełnišcyobowišzki lejców. Kazali jej tu stać - to stoi;zdejmš skórę - niech zdejmujš...- Bogaty, psia koć, moderunek! - mruknšł gajowy. - Żeby choć krzta rzemienia... Powrózek na powrózku -dodał z żalem. Usiedlimy pod sosnš w oczekiwaniu.Lalewicz zza krzaka główkę wysunšł, mruga oczkami i umiecha się: - dostrzegł go już, Wieka Obalę.Idzie Obala cichaczem, chyłkiem między krzakami, niosšc na ramieniu cztery deski. Oglšda się, nasłuchuje,czasem przysiadzie i miga się między zarolamijego czerwona magiera.- Czterocalówki! - szepce nam za uchem gajowy tajemniczo jak na spowiedzi.Dopada do nas Obala, ma już złożyć na wozie deski i umykać - aż tu wyrasta przed nim jak spod ziemiLalewicz, kłania się i powiada:- Bon-dziur, Obala...Chłop cisnšł deski na ziemię, splunšł nieznacznie i stoi. Było pewnego rodzaju podobieństwo między nim i jegokobyłš. i Chudy, wyschnięty, wywiędły, sczerniały,niski, z niebywale szerokimi i wypukłymi plecami - robił wrażenie jakiego narzędzia do podważania ciężarów,czego w rodzaju dwigni...Spod olbrzymiej jak poduszka czerwonej magiery wysuwały się włosy długie, bez połysku, nie czesane oddawna, bo wisiały w nich dbła słomy i siana. Miałna sobie dwa kawały płótna: koszulę do kolan zgrzebnš w kształcie spódnicy, pod szyjš na czerwonš tasiemkęzawišzanš i przepasanš na biodrach pasikiem;spod koszuli do kostek sięgały spodnie, takież zgrzebne, a takie stare, takie czarne i tak podarte, że patrzšc na niedoznawało się chęci wołania wniebogłosy:dawajcie, Obala, wasze spodnie na wystawę paryskš, niech wie cywilizacja, że i wy produkujecie 'rzeczywygody w miarę sił i rodków! Kolana miał zgięteraz na zawsze jak konik polny i na tych kolanach dziury w spodniach, nie wskutek rozdarcia powstałe, alewytarte, okršgłe, jak od wypalenia. Patrzałemna jego nogi, przerosłe gnojem, czarne, z wykrzywionymi palcami, z paznokciami jak u zwierzęcia, z piętamispłaszczonymi i wypchniętymi w tył, i doszedłemdo przekonania, że cywilizacja nie zaniosła chyba do garderoby Obali ani jednej jeszcze pary butów.}A twarz nie była brzydka: - zwykła chłopska twarz niby wykuta z piaskowca przez poczštkujšcego rzebiarza,bezmyl nie zimna i spokojna, twarz icie dżentelmeńska,niczym nie poruszona. Od nosa zbiegały ku brodzie dwie zmarszczki głębokie, w których skóra bleds... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl