10278, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Albert CamusGO��(ze zbioru opowiada� �Wygnanie i kr�lestwo�)Nauczyciel patrzy� na dw�ch m�czyzn zmierzaj�cych w jego stron�. Jeden by� na ko-niu, drugi szed� pieszo. Nie wspi�li si� jeszcze na strom� �cie�k� wiod�c� do szko�y zbudo-wanej na stoku pag�rka. Z wysi�kiem posuwali si� wolno po �niegu, pomi�dzy kamieniami,na ogromnej przestrzeni pustynnego p�askowzg�rza. Ko� potyka� si� od czasu do czasu. Nies�ycha� go by�o jeszcze, ale wida� by�o par� buchaj�c� z jego nozdrzy. Przynajmniej jeden zm�czyzn zna� okolic�. Posuwali si� �cie�k�, kt�ra znik�a jednak od wielu dni pod bia�� ibrudn� pow�ok�. Nauczyciel obliczy�, �e b�d� na pag�rku dopiero za p� godziny. By�o zim-no; wr�ci� do szko�y po sweter.Przeszed� przez pust� i zimn� klas�. Na czarnej tablicy cztery rzeki Francji, narysowa-ne kred� w czterech r�nych kolorach, od trzech dni p�yn�y ku swym uj�ciom. �nieg spad�nagle w po�owie pa�dziernika po o�miu miesi�cach suszy, po kt�rej nie nast�pi�y deszcze, idwudziestu uczni�w mieszkaj�cych w wioskach rozsianych na p�askowzg�rzu przesta�ochodzi� do szko�y.Trzeba by�o czeka� na pogod�. Daru pali� tylko w pokoju przylegaj�cym do klasy,kt�ry s�u�y� mu za mieszkanie; drzwi pokoju wychodzi�y tak�e na p�askowzg�rze od stronywschodniej. Okno, podobnie jak okna klasy, na po�udnie. Z tej strony szko�a znajdowa�a si� wodleg�o�ci kilku kilometr�w od miejsca, gdzie p�askowzg�rze zaczyna�o opada� ku po�u-dniowi.Przy dobrej pogodzie wida� by�o fioletow� mas� g�rzystego zbocza, za kt�rym otwie-ra�y si� bramy pustyni.Daru, troch� rozgrzany, wr�ci� do okna, z kt�rego ujrza� m�czyzn po raz pierwszy.Nie by�o ich ju� wida�. Weszli wi�c na strom� �cie�k�. Niebo by�o mniej ciemne: w nocy�nieg przesta� pada�. Poranek wsta� w brudnym �wietle, kt�re nieznacznie przybiera�o na sile,w miar� jak sklepienie z chmur wznosi�o si� w g�r�. O drugiej po po�udniu zdawa�o si�, �edzie� si� dopiero zaczyna. Ale by�o to lepsze od tych trzech dni, kiedy g�sty �nieg pada� wnieustannych ciemno�ciach, a nag�e podmuchy wiatru wstrz�sa�y podw�jnymi drzwiamiklasy. Daru przez d�ugie godziny siedzia� cierpliwie w swoim pokoju, z kt�rego wychodzi�tylko do przybud�wki, �eby nakarmi� kury i przynie�� w�gla. Na szcz�cie ci�ar�wka zTadjid, najbli�szej wsi na p�nocy, przywioz�a �ywno�� na dwa dni przed zawiej�. Powr�ci zaczterdzie�ci osiem godzin.Mia� zreszt� do�� zapas�w, �eby przetrzyma� obl�enie: w pokoiku sta�y worki zezbo�em przys�anym przez administracj�, mia� je rozda� tym uczniom, kt�rych rodziny pad�yofiar� suszy. Ale nieszcz�cie dotkn�o wszystkich, wszyscy bowiem byli biedni. CodziennieDaru dawa� troch� zbo�a dzieciom. Brakowa�o im tego zbo�a, wiedzia� o tym dobrze, podczasdni niepogody. Mo�e jaki� ojciec lub starszy brat zajdzie wieczorem i Daru b�dzie m�g� da�im ziarna. Trzeba jako� przetrwa� do nast�pnych zbior�w, ot i tyle. Statki ze zbo�em przy-p�ywa�y teraz z Francji, najgorsze min�o. Ale trudno b�dzie zapomnie� o tej n�dzy, o tejarmii cieni�w w �achmanach b��kaj�cych si� w s�o�cu, o p�askowzg�rzu, kt�re pali� �ar,miesi�c po miesi�cu, o ziemi dos�ownie wypra�onej i kurcz�cej si� z wolna, o kamieniachrozsypuj�cych si� pod stop�. Barany gin�y tysi�cami i, tu i �wdzie, ludzie, chocia� nie zaw-sze wiedzia�o si� o tym.W obliczu tej n�dzy on, kt�ry �y� jak mnich niemal w swej zapad�ej szkole, zadowo-lony zreszt� z surowego �ycia, jakie wi�d�, i z tego, co posiada�, czu� si� wielkim panem,maj�c tynkowane �ciany, w�sk� kanap�, p�ki z bia�ego drewna, studni� i co tydzie� zaopa-trzenie w wod� i �ywno��. I nagle ten �nieg, niespodziewanie, bez ulgi deszczu. Taki by� tenkraj, gdzie �ycie by�o okrutne nawet bez ludzi, kt�rzy zreszt� nie zmieniali niczego. Ale Darutu si� urodzi�. Wsz�dzie indziej czu� si� wygna�com.Wyszed� i skierowa� si� na taras przed szko��. Dwaj m�czy�ni znajdowali si� teraz wpo�owie wysoko�ci stoku. W je�d�cu rozpozna� Balducciego, starego �andarma, kt�rego zna�od dawna. Balducci prowadzi� na sznurze Araba, kt�ry post�powa� za nim ze zwi�zanymid�o�mi i pochylonym czo�em.�andarm przywita� nauczyciela gestem, na kt�ry Daru nie odpowiedzia�, ca�y poch�o-ni�ty obserwacj� Araba ubranego w d�elab�, ongi niebiesk�, w sanda�ach, ale i w skarpetkachz grubej, surowej we�ny i w ma�ym fezie na g�owie. Zbli�ali si�. Balducci jecha� st�pa, �ebyko� nie uderzy� Araba; grupa posuwa�a si� wolno.Z odleg�o�ci, z kt�rej dobiega� g�os, Balducci krzykn��:- Trzy kilometry z El Ameur zrobili�my w godzin�! Daru nie odpowiedzia�.Kr�tki i kwadratowy w swym grubym swetrze, patrzy�, jak si� wspinaj�. Ani razuArab nie podni�s� g�owy.- Bywajcie - powiedzia� Daru, kiedy pojawili si� na tarasie. - Wejd�cie si� ogrza�.Balducci zsiad� ci�ko z konia nie wypuszczaj�c sznura. U�miechn�� si� do nauczy-ciela pod nastroszonym w�sem. Ma�e, ciemne i g��boko osadzone oczy pod opalonym czo�emi okolone zmarszczkami usta nadawa�y mu wyraz uwa�ny i pilny. Daru wzi�� konia za uzd�,zaprowadzi� go do przybud�wki i wr�ci� do m�czyzn, kt�rzy czekali teraz na niego w szkole.Wprowadzi� ich do swego pokoju.- Napal� w klasie - powiedzia�. - Tam b�dzie nam wygodniej.Kiedy znowu wszed� do pokoju, Balducci siedzia� na kanapie. Rozwi�za� sznur ��cz�-cy go z Arabem, Arab przykucn�� przy piecu. R�ce mia� wci�� zwi�zane, fez zsuni�ty teraz naty� g�owy; patrzy� w stron� okna.W pierwszej chwili Daru zobaczy� tylko jego wielkie wargi, pe�ne, g�adkie, murzy�-skie niemal; nos jednak mia� prosty, oczy ciemne i rozpalone gor�czk�.Fez ods�oni� uparte czo�o i ca�a twarz Araba o sk�rze ciemnej, ale nieco przyblad�ej odzimna, mia�a wyraz niespokojny i zbuntowany zarazem, kt�ry uderzy� Daru, gdy Arab, zwra-caj�c si� twarz� ku niemu, spojrza� mu prosto w oczy.- Przejd�cie do klasy - powiedzia� nauczyciel - zrobi� wam mi�towej herbaty.- Dzi�ki - odpar� Balducci. - Co za �ycie! Ale niedaleko mi ju� do emerytury.- I zwr�ci� si� do wi�nia po arabsku: - Chod�.Arab wsta� i powoli, trzymaj�c przed sob� r�ce zwi�zane w przegubach, przeszed� doklasy.Daru wraz z herbat� przyni�s� krzes�o. Ale Balducci rozsiad� si� ju� na pierwszej �aw-ce szkolnej, Arab za� przykucn�� obok katedry, naprzeciw pieca, kt�ry znajdowa� si� mi�dzybiurkiem a oknem. Kiedy Daru podawa� szklank� z herbat� wi�niowi, zawaha� si� na widokzwi�zanych r�k.- Mo�na mu rozwi�za� r�ce?- Oczywi�cie - powiedzia� Balducci. - To tylko na czas podr�y.Zrobi� ruch, jakby chcia� wsta�. Ale Daru, stawiaj�c szklank� na ziemi, przykl�k� obokAraba. Arab, nie m�wi�c s�owa, patrzy� na niego p�on�cymi od gor�czki oczami. Kiedy mia�ju� wolne r�ce, potar� o siebie nabrzmia�e przeguby, wzi�� szklank� herbaty i wypi� pal�cyp�yn ma�ymi, szybkimi �ykami.- W porz�dku - powiedzia� Daru. - I dok�d tak jedziecie?Balducci wyj�� w�sy z herbaty:- Do ciebie, synu.- Szczeg�lni uczniowie! Zostaniecie na noc?- Nie. Wracam do El Ameur. A ty odprowadzisz koleg� do Tinguit. Czekaj� na niegow urz�dzie gminnym. Balducci patrzy� na Daru z przyjaznym u�mieszkiem.- Co to znaczy? - rzek� nauczyciel. - Kpisz sobie ze mnie?- Nie synu. Takie s� rozkazy.- Rozkazy? Nie jestem... - Daru zawaha� si�; nie chcia� zrobi� przykro�ci staremu Kor-sykaninowi. - To nie m�j fach.- I co z tego? Podczas wojny robi si� wszystko.- W takim razie poczekam na wypowiedzenie wojny! Balducci zgodzi� si� skinieniemg�owy.- Dobrze. Ale to s� rozkazy, rozkazy ciebie tak�e dotycz�. Nie jest spokojnie; s�ysza-�em, �e szykuj� bunt. Mo�na powiedzie�, �e jeste�my zmobilizowani.Daru czeka� z wyrazem uporu.- Pos�uchaj, synu - powiedzia� Balducci. - Bardzo ci� lubi�, ale zrozum.Jest nas dwunastu w El Ameur, �eby patrolowa� teren wielko�ci ma�ego departamen-tu; musz� wraca�. Powiedziano mi, �e mam ci powierzy� to zi�ko i wr�ci� natychmiast. Niemo�na go by�o tam zostawi�. W jego wsi ludzie si� burz�, chcieli go odbi�. Musisz go od-prowadzi� jutro do Tinguit.Dwadzie�cia kilometr�w nie przerazi takiego ch�opa jak ty. Potem b�dziesz mia� spo-k�j. Wr�cisz do swych uczni�w i spokojnego �ycia.S�ycha� by�o, jak ko� parska i uderza kopytem za �cian�. Daru patrzy� przez okno.Pogoda poprawia�a si� wyra�nie, �wiat�o rozszerza�o si� na za�nie�onym p�askowzg�rzu.Kiedy ca�y �nieg si� roztopi, s�o�ce zn�w zapanuje i raz jeszcze wypali kamienne pola. Iznowu niewyczerpane niebo zalewa� b�dzie suchym �wiat�em samotn� przestrze�, gdzie nicnie nasuwa my�li o cz�owieku!..- Co on zrobi�? - zapyta� zwracaj�c si� do Balducciego. Zanim �andarm otworzy� usta,doda�: - Czy m�wi po francusku?- Nie, ani s�owa. Szukano go od miesi�ca, ale oni go ukrywali. Zabi� swego kuzyna.- Jest przeciwko nam?- Chyba nie. Ale czy to mo�na wiedzie�.- Dlaczego zabi�?- Sprawy rodzinne. Podobno jeden by� winien zbo�e drugiemu. Nie bardzo wiadomo.Kr�tko m�wi�c, zabi� kuzyna no�em ogrodniczym. Wiesz, jak barana, ciach!..Balducci zrobi� ruch, jak gdyby ci�gn�� ostrzem po szyi, i Arab, kt�rego uwag� zwr�-ci� ten ruch, patrzy� na niego z pewnym niepokojem. Daru poczu�, jak ogarnia go nagle gniewna tego cz�owieka, na wszystkich ludzi i ich obrzydliw� z�o��, ich niespo�yt� nienawi�� iniepohamowane szale�stwo.Czajnik �piewa� na piecu. Daru poda� zn�w herbat� Balducciemu, zawaha� si�, potemnala� Arabowi, kt�ry i tym razem wypi� chciwie. Gdy uni�s� r�ce, rozchyli�a si� d�elaba inauczyciel ujrza� jego szczup�� i muskularn� pier�.- Dzi�kuj�, ch�opcze - powiedzia� Balducci. - A teraz lec�.Wsta� i skierowa� si� ku Arabowi wyci�gaj�c sznur z kieszeni.- Co robisz? - zapyta� Daru sucho. Zdumiony Balducci pokaza� mu sznur.- Nie trzeba.Stary �andarm zawaha� si�.- Jak chcesz. Masz oczywi�cie bro�?- Mam strzelb� do polowania.- Gdzie?- W kufrze.- Powiniene� j� mie� przy ��ku.- Po co? Nic mi nie grozi.- �le masz w g�owie, synu. Je�li zaczn�, nikt z nas ni...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]