10321, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W. Go��bowskiKwestia bezruchu- Pami�tajcie: mo�ecie st�d wyj�� dopiero po trzech zdrowa�kach - ostrzeg�jednooki blondyn. - Zobaczymy, co z wasza tropiciele - doda� kpi�co.- A my si� tymczasem pobawimy z waszym hersztem - zarechota� ten z biegn�c�przez po�ow� twarzy szram�.Wyszli z komnaty, a my stali�my jak os�y, nie wiedz�c, co teraz czyni�. Mieliponiek�d racj� - bez Suzanny byli�myjak stado baran�w, garstka wyrostk�w szukaj�cych swej Wielkiej Przygody. Aznali�my j� dopiero od kilku dni, no,jedynie Haki troch� d�u�ej. Na niego te� spojrzeli�my z nadziej�.Haki sta� w k�cie. Zamkni�te oczy nie dawa�y nam �adnych wskaz�wek. Kto� z nasg�o�no zacz�� odmawia� modlitw�.Haki skrzywi� si� i machn�� r�k�, nakazuj�c cisz�. Zrozumieli�my, �e nas�uchuje.Po chwili, podni�s�szy p�k dzid, bez s�owa wyszed� z izby.- Mia�y by� trzy... - kto� b�kn�� bez przekonania. Nikt nie skomentowa�.Wyszli�my z karczmy w chwili, gdy trzy konie znika�y w otaczaj�cej nas mgle.Wyra�nie widzieli�my zwi�zan�Suzann�, bezradnie przytroczon� do luzaka.- Nie mamy koni - pad�o cichym g�osem.Haki przeszed� kilkana�cie krok�w, machni�ciem r�ki nakazuj�c nam zosta� wmiejscu. Bali�my si�, �e p�jdzie sam,ale on, ledwie widoczny we mgle, usiad�.Nas�uchiwa�.Wr�cili�my tedy po reszt� rzeczy, tak naszych, jak i Suzanny, a gdy ponowniestan�li�my u wyj�cia, Haki siedzia� ju�w innym miejscu - daleko na prawo od nas. Tajemniczo si� u�miecha�. Podeszli�mybli�ej, a on powsta� i otrzepa� sw�jstr�j.- Jest tu niedaleko szeroki strumie� - ni to spyta�, ni to orzek�.- Aha, jest rzeka - potwierdzi� Dobromir, wida� tutejszy.- Jest br�d przez wod�.- Aha.- Za nim zagajnik.- To poga�skie miejsce - potwierdzono po chwili milczenia.Haki z u�miechem kiwn�� g�ow�. Bez dalszych s��w ruszy� za karczm�.- A �lady? - zaoponowa� kto�, wskazuj�c trop wiod�cy w przeciwn� stron�.- Nie jestem tropicielem - us�yszeli�my w odpowiedzi. - Jestem �owc�.Szybko ruszyli�my za Hakim, �eby nie rozdzieli�y nas opary. Nakaza� w marszumilczenie, za� Dobromirowi da�prowadzi� do owego gaju.Br�d nie przedstawia� si� okazale. By� p�ytszy ledwie o stop� lub dwie od resztykoryta p�yn�cej wody. Na drugimbrzegu ros�y wysokie, bujne drzewa.- Gdzie jest polana? - spyta� p�g�osem Haki.Przewodnik bez s�owa wskaza� przed siebie, za br�d. Haki pokiwa� g�ow�, po czymwystawi� nad g�ow� po�linionypalec. Ju� po chwili skradali�my si� w g�r� rzeki, lawiruj�c pomi�dzyporastaj�cymi brzeg krzakami.Nie uszli�my stu krok�w, gdy Haki, spojrzawszy na rzek�, zarz�dzi� przepraw�.Koryto by�o tu szersze, dnopiaszczyste, szerokie, ��te �achy przecina�y w�skie, rw�ce strumienie. Beztrudu przeskoczyli�my je, such� nog�wydostaj�c si� na drugi brzeg.Zag��bili�my si� w gaj, chc�c doj�� pod wiatr na miejsce, gdzie wed�ugtutejszego by�a �wi�ta polana. Nie okaza�o si�to trudne.Po�rodku polany sta� samotny, wiekowy d�b. Przywi�zana do� Suzanna nie mog�aruszy� r�koma ni da� g�osu. Kilkakrok�w przed ni� sta� jednooki, w wyci�gni�tej r�ce trzymaj�c gwiazd�. Kilkatakich by�o ju� wbitych w drzewo, tu�obok g�owy, ramion i krocza Suzanny.- Nie drgnij, to nic si� nie stanie - za�mia� si� blondyn. Gwiazda ze �wistemwbi�a si� mi�dzy nogami. Z pasa ju�wyci�ga� nast�pn�.Haki nag�ym gestem powstrzyma� nas, chc�cych wybiec z ukrycia na ratunek.Wskaza� na bok, gdzie na skraju polanyprzywi�zane by�y konie. Tam te� siedzieli dwaj pozostali, czekaj�c w zasadzce natych, co weszliby na �wi�t� polan��cie�k�. Zrozumieli�my.Jednooki si�gn�� ponownie do pasa, a nie znalaz�szy kolejnej gwiazdy, podszed�do drzewa. Miast jednak wyrwa� te,kt�re ju� by�y wbite, pocz�� obmacywa� ni�sz� o p� g�owy Suzann�.Dzida Hakiego z furkotem wbi�a si� tu� nad jego g�ow�, odcinaj�c w locie kosmykjasnych w�os�w. Odwr�ciwszy si�,ujrza� naszego towarzysza stoj�cego na ugi�tych nogach na skraju zagajnika. Hakimia� ju� w r�ku nast�pn� dzid�,gotow� do rzutu.- Nie drgnij, to nic si� nie stanie - us�ysza�.Nie czekali�my d�u�ej. Z wrzaskiem rzucili�my si� na pozosta�ych opryszk�w,kopniakami i ciosami pi�ci os�abiaj�cich wol� walki. Wkr�tce zwi�zani, nie stawiali dalszego oporu.Suzanna sta�a przed jednookim, rozcieraj�c nadgarstki. Nie chcia�a, by goprzywi�za� do drzewa, trzymali�my go wi�cmocno. Odbieraj�c od nas sw�j sprz�t, si�gn�a po n�. Blondyn zblad� nieco, gdyskierowa�a ostrze poni�ej pasa. Ponag�ym ci�ciu opad�o odzienie, ods�aniaj�c ca�e przyrodzenie. Polan� wstrz�sn���miech.Pochwyciwszy �uk i strza�y, Suzanna oddali�a si� o kilkadziesi�t krok�w. Nawetnie spojrza�a w nasze zaskoczoneoczy. Wycelowa�a w niebo.- Nie drgnij, to nic si� nie stanie - rzuci�a drwi�co.Pu�ci�a ci�ciw� i natychmiast odrzuci�a �uk. Posuwistym ruchem si�g�a dokoszuli, rozci�gaj�c j� i dobywaj�c nawierzch jasn� pier�.Zawrza�o w naszych l�d�wiach, ale jedynie u jednookiego w pe�ni wida� by�onaturaln� reakcj� cia�a. Wtedy jednakpowracaj�ca strza�a, ledwie musn�wszy nos, trafi�a w najbardziej wysuni�tywprz�d organ.Wyrwa� si� nam, wrzeszcz�c pot�nie. Skuliwszy si� na ziemi, pocz�� wierzga�,rycz�c i przeklinaj�c.- Przecie ostrzega�am - rzuci�a Suzanna niewinnym g�osem, poprawiaj�c szaty.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]