10340, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
EDGAR RICE BURROUGHSPRZYGODY TARZANACZŁOWIEKA LENEGOT. IX ZŁOTY LEWTŁUMACZYŁ WŁADYSŁAW KIERSTROZDZIAŁ IZŁOTY LEWSabor, lwica, karmiła swe małe nastroszonš kulkę, centkowanš jak lampart. Leżała nasłońcu przed jaskiniš skalnš, służšcš jej za legowisko, wycišgnięta na boku z na półprzymkniętymi oczami. Ale miała się na bacznoci. Z poczštku były trzy takie nastroszonekulki dwie córki i syn. Sabor i Numa pysznili się nimi; byli dumni i szczęliwi. Ale małobyło wówczas zwierzyny. le odżywiana Sabor nie miała dosyć mleka, by należyciewykarmić troje tęgich małych, potem przyszły zimne deszcze i maleństwa zachorowały.Najsilniejsze pozostało przy życiu dwie córki zmarły. Sabor, chodzšc tam i na powrótobok żałosnych szczštków, szlochała i jęczała. Obwšchiwała je, jak gdyby chciała obudzić jez długiego snu, nie znajšcego przebudzenia. Porzuciła wreszcie te wysiłki i całe swe dzikieserce oddała maleńkiemu samczykowi, który jej pozostał. Dlatego włanie Sabor miała sięwięcej, niż zazwyczaj, na bacznoci.Numa, lew, był nieobecny. Przed dwiema nocami upolował zdobycz i przycišgnšł jš dolegowiska. Ubiegłej nocy znowu wyszedł na łowy i dotychczas nie powrócił. Sabor, na półdrzemišc, mylała o tłustej antylopie, którš jej wspaniały małżonek cišgnie poprzez dżunglę.A może to Pacco, zebra, najulubieńsza potrawa lwów soczysta Pacco Sabor linka szłaz ust.Ach, co to? Cień jakiego dwięku dotarł do jej bystrych uszu. Podniosła głowę,przechylajšc jš, to na jednš, to na drugš stronę, jak gdyby nastroszonymi uszami usiłowałapochwycić najlżejsze powtórzenie tego, co jš zaniepokoiło. Nosem węszyła w powietrzu. Byłleciuchny tylko wietrzyk, ale to, co w nim wyczuła, poruszało się w jej kierunku stamtšd,skšd dochodził dwięk. Dwięk ten wcišż słyszała, z lekka się wzmagajšcy. Dowodziło to, żeco, co go sprawiało, zbliżało się do niej. W miarę zbliżania odgłosu, wzrastał jej niepokój.Przewróciła się na brzuch, przerywajšc malcowi ssanie. Ten zaczšł objawiać sweniezadowolenie miniaturowym warczeniem. Lwica nakazała mu milczenie niskim,swarliwym warknięciem. Malec stanšł u jej boku, spojrzał najpierw na matkę, potem wkierunku, w którym jej wzrok był zwrócony, i zaczšł kręcić główkš to w jednš, to w drugšstronę. Widocznie w dwięku dosłyszanym było co niepokojšcego, chociaż, jak dotšd, niebyła pewna, czy wróży on co złego. Mógł to być jej pan, powracajšcy z łowów. Ale to niebrzmiało jak poruszenia lwa, zwłaszcza lwa, cišgnšcego ciężkš zdobycz. Spojrzała na swemałe i żałonie zaszlochała. Wiecznie była w strachu, że jakie niebezpieczeństwo muzagraża temu ostatniemu z rodu. Ale ona, Saborlwica, była tu, by go bronić.Wietrzyk przyniósł jej woń tego, co się ku niej zbliżało. Stroskane oblicze matczyneprzeobraziło się natychmiast w maskę dzikiej wciekłoci o roziskrzonych oczach iobnażonych kłach, gdyż woń, przywiana do niej z dżungli, była woniš znienawidzonegoczłowieka. Podniosła się, opuciła głowę, nerwowo zamachała ogonem. Małemu nakazała leci pozostać na miejscu do swego powrotu i cicho a szybko ruszyła na spotkanie intruza.Malec usłyszał to samo, co usłyszała matka, a teraz poczuł woń człowieka nieznanšwoń, która nigdy jeszcze nie dotarła do jego nozdrzy. A jednak poznał od razu, że to wońwroga i zareagował na niš tak jak lwica, stroszšc sierć na swym małym grzbiecie i obnażajšcdrobne kły. Nie zważajšc na nakaz matki, pospieszył za niš, kołyszšc się na tylnych łapkach,co stanowiło zabawny kontrast z pełnymi godnoci ruchami przednich łap. Lwica, zajęta tym,co jš zaniepokoiło, nie wiedziała, że malec poszedł za niš.Na jakie sto łokci przed nimi była gęsta dżungla, w której lwy wyżłobiły cieżkę do swegolegowiska. Dalej znajdowała się mała polanka, przez którš przebiegał dobrze wydeptany tropleny. Sabor, dosięgnšwszy polanki, ujrzała na niej przedmiot swej trwogi i nienawici. Ajeli człowiek nie polował bynajmniej na niš i jej rodzinę? Jeli nawet nie przeczuwał ichobecnoci? Nic to dzi nie obchodzi Saborlwicy. Kiedy indziej dałaby mu przejć spokojnieo ile by się nadto nie zbliżył, zagrażajšc małemu, lub gdyby była bezdzietna, usunęłaby się zajego zbliżeniem. Jedno tylko pozostało jej maleństwo. Jej instynkt macierzyński potrójnieskupił się na tym jednym z trojga jej pozostałym. Nie czekała, by człowiek zagroziłbezpieczeństwu jej dziecka, lecz ruszyła na jego spotkanie. Łagodna matka stała sięstraszliwym narzędziem zniszczenia. Mózgiem jej owładnęła jedyna myl zabić!Ani na chwilę me zawahała się na skraju polanki, ani też nie dała najlżejszego ostrzeżenia.Na czarnego wojownika, nie majšcego pojęcia, że w promieniu dwudziestu mil znajduje sięlew, natarł rozwcieczony kot z szybkociš strzały. Wojownik nie polował na lwy. Gdybywiedział, że się w pobliżu znajdujš, byłby ominšł to miejsce. Teraz chętnie by uciekł, gdybymiał dokšd. Najbliższe drzewo znajdowało się odeń dalej niż lwica. Jedno tylko mu pozostałodo zrobienia. Ciężkš swš włócznię cisnšł w Sabor, włanie w chwili gdy się wspięła, by gopochwycić. Włócznia przeszyła dzikie serce i prawie jednoczenie potężne szczęki zwarły sięna twarzy wojownika. Ciężar lwicy powalił go na ziemię. Chwilę jeszcze drgały muskuły dwutrupów. Osierocone szczenię zatrzymało się opodal i pytajšcym spojrzeniem przyglšdało siępierwszej swej wielkiej katastrofie życiowej. Chciało zbliżyć się do matki, ale wrodzonystrach przed woniš ludzkš powstrzymał je. Zaczęło szlochać na sposób, którym zazwyczajprzywoływało matkę. Ale teraz nie przyszła, nie podniosła się nawet, by na nie spojrzeć. Byłozdumione nie rozumiało, co to ma znaczyć. Szlochało, czujšc się coraz samotniejszym zwolna zbliżało się do matki. Zobaczyło, że dziwne stworzenie, które zabiła, nie porusza się.Po chwili zaczęło się go mniej obawiać. Wreszcie zdobyło się na odwagę, podeszło do matki izaczęło jš obwšchiwać. Wcišż szlochało, ale ona mu nic odpowiadała. Zaczynało pojmować,że stało się co złego, że jego piękna, wielka matka nie jest taka, jak była, że zaszła w niejjaka zmiana. Wcišż jednak trzymało się jej, płaczšc, póki nie zasnęło, przytulone do jejmartwego ciała.Tak znaleli je Tarzan, Janina, jego żona, i Korak, ich syn, wracajšc z tajemniczego krajuPaluldonu. Na odgłos ich kroków lwištko otworzyło oczy. Podniosło się, położyło po sobieuszy i zawarczało. Człowiekmałpa umiechnšł się na ten widok.Dzielny diablik rzekł.Zbliżył się do lwištka pewien, że ucieknie. Ale ono jeszcze groniej zawarczało i uderzyłogo po ręce, gdy się nachylił sięgajšc po nie.Co za dzielne stworzonko! zawołała Janina. Biedna sierotka!Wyronie na wielkiego lwa, a raczej wyrosłoby, gdyby jego matka żyła rzekł Korak.Spójrzcie na jego grzbiet prosty i mocny, jak włócznia. Szkoda, że musi umrzeć!Wcale nie musi umrzeć rzekł Tarzan.Niewiele jest dla mego nadziei; trzeba mu mleka jeszcze przez kilka miesięcy, a któżmu go dostarczy?Ja odparł Tarzan.Zamierzasz go zaadoptować? Tarzan kiwnšł głowš.Korak i Janina rozemieli się.To będzie piękne rzekł Korak.Lord Greystoke, przybrana matka syna Numy zamiała się Janina.Tarzan również się umiechnšł, nie zaprzestał jednak zajmować się lwištkiem.Pochyliwszy się nagle, chwycił je za kark i łagodnie je głaszczšc, przemówił do niegocichym, piewnym głosem. Nie wiem, co mu powiedział, ale może lwištko wiedziało, gdyżprzestało wyrywać się i nie usiłowało więcej drapać i gryć pieszczšcej je ręki. Podniósł je iprzytulił do piersi. Lwištko nie wyglšdało na zatrwożone.W jaki sposób to robisz? zawołała Janina Clayton. Tarzan wzruszył ramionami.Ludzie nie lękajš się ciebie, bo należš do tego samego, co ty gatunku. Zwierzęta to mójgatunek, choćby nie wiem jak chciała mnie ucywilizować i dlatego zapewne nie bojš sięmnie, gdy im daję dowody przyjani. Nawet ten mały łotrzyk zdaje się to wiedzieć.Nie mogę tego zrozumieć rzekł Korak. Sšdzę, że jestem chyba obeznany zafrykańskimi zwierzętami, nie posiadam jednak nad nimi twojej władzy, ani ich tak, jak ty,nie rozumiem. Dlaczego?Jeden jest tylko Tarzan rzekła lady Greystoke nie bez odcienia dumy w glosie.Pamiętaj, że urodziłem się wród zwierzšt i że one mnie wychowały przypomniałTarzan. Może zresztš mój ojciec był małpš wiecie, Kala zawsze się przy tym upierała.John! Jak można! zawołała Janina. Wiesz doskonale, kim byli twoi rodzice.Tarzan uroczycie spojrzał na syna i przymknšł jedno oko.Twoja matka nie może się nauczyć doceniania zalet antropoidów. Można byprzypucić, że nierada jest temu, iż polubiła jednego z nich.Johnie Clayton, nigdy do ciebie nie przemówię, jeli nie przestaniesz mówić takichwstrętnych rzeczy. Wstydzę się za ciebie. Dosyć już złego, że jeste niepoprawnym dzikusem,po co jeszcze usiłować wmawiać, że jeste w dodatku małpš.Długa podróż z Paluldonu miała się ku końcowi. W cišgu tygodnia będš z powrotem wmiejscu, gdzie był niegdy ich dom. Wštpliwym było, czy zastanš ruiny tego co pozostawiliNiemcy.Stodoły i zabudowania gospodarskie zostały spalone, wnętrze bungalowu częciowozniszczone. Ci sporód Waziri, których nie zamordowali żołnierze kapitana Fritza Schneidera,posłuchali wezwania i poszli służyć w szeregach angielskich sprawie ludzkoci. Tyle Tarzanwiedział, zanim wyruszył na poszukiwanie Lady Greystoke. Ilu jednak jego wojowniczychWaziri przeżyło wojnę, co się stało z jego obszernymi posiadłociami nie wiedział.Koczownicze szczepy krajowe lub łupieżcze bandy arabskich handlarzy niewolnikamidokończyły zapewne dzieła zniszczenia, przez Prusaka rozpoczętego. Prawdopodob...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]