10412, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HORST BIENEKZ..SENNIKA"La realite n'existe que dans le reveProust1JESTEM zamknięty w klatce. Na otwartej przestrzeni. Nade mnš niebo, deszcz, wiatr, mróz. Niekiedy samotny lić przeleci przez kraty. Już żółty, i odczytuję na nim udrękę nadchodzšcych czasów. Następnie przeżuwam go, smakuje gorzko. Już nie wiem, od jak dawna znajduję się w tym więzieniu, ale wiem, że nie jestem już człowiekiem. Jestem zwierzęciem. Psem może. Jeszcze jaki czas i będę sarnš, i jeszcze trochę, a zostanę szczurem. Może także mrówkš albo stawonogiem. Ale już jako szczur potrafiłbym wymknšć się z tej klatki. Kładę się na podłodze pokrytej moimi ekstrementami i płaczę, bowiem potrwa to długo, zanim zmienię się w szczura. Moje łzy cieknš mi na język, ciepły, i pełen liny, spory jego kawałek wystaje z ust. Wstydzę się tego języka, lecz przypominam sobie, iż jest to w zwyczaju u psów.Po tamtej stronie przechadza się zielony mundur. Czuję głód i podskakuję, wciskam się w kraty, aż zardzewiałe żelazo odbija się na moim ciele. Na karku czuję zimny przedmiot, a potem moje ciało dostaje drgawek... w tej chwili ponownie mi wiadomo, że nie jestem człowiekiem, i że teraz muszę umrzeć. Wiem również, iż była to kula, która trafiła mnie w szyję, kula z czarnego, błyszczšcego matowo, wojskowego pistoletu. Powoli upadam na ziemię. Słyszę skšd głuchy szum. Dopływajš do mnie fale, najpierw niemiało dotykajš mej twarzy, następnie zalewajš mnie. Moje oczy nie widzš już nic więcej oprócz wody; moje uszy nie słyszš już nic więcej oprócz wody; mój język nie czuje już nic więcej oprócz wody. I wcišż jeszcze opadam. Wokół mnie z trudem odnajduje się odbity szum, a moje ciało staje się coraz lżejsze, mimo to opadam. Jestem rzekš, rozpływam się. Jestem strumieniem, wypływam.PUSTE sš wszystkie pomieszczenia w domu dzieciństwa, jedynie zegary wiszš osamotnione na czarno przydymionych cianach, ich wskazówki na stale sš ustawione na wpół do ósmej, i choć tak bardzo się staram, nie jestem w stanie odróżnić bicia mego serca od tykania zegarów.SŁYSZĘ rozlegajšcy się gdzie wystrzał. Nadchodzš, mylę, i łzy zamarzajš mi w oczach. Na szynach stojš dwa pocišgi- Obie lokomotywy sš pod parš. Który odjedzie pierwszy, rozlega się we mnie to pytanie. Sekundy mogš być decydujšce. Waham się, następnie decyduję się na ten z prawej strony. Chcę zapytać maszynistę. Jakże dygocę! Zęby uderzajš o siebie, a w mojej głowie jest jak w rzece. Wołam maszynistę. Pukam w szybę.Wyczerpany opieram się o ogromne koła zamachowe, w których spoczywa jeszcze ciepły powiew pary. W przedziale będzie ciepło, mylę, i zamroczony mrozem wchodzę do wagonu. Podczas gdy z wysiłkiem opadam na twardš ławkę, a ciemne choršgiewki osiadajš mi przed oczami, słyszę gwizd lokomotywy, i chłodna rosa kładzie się na moich wargach: tak jest dobrze. Zaraz odjedziemy.Słyszę, jak obok szumi drugi pocišg. Podskakuję, szarpię drzwi, ale nie dajš się otworzyć. Potrzšsam, rzucam się na nie ciałem, które teraz zmienia się w nóż pocišgu nie ma.Rękami rozbijam szybę, do której gwiedzicie przymarza moja krew. Kiedy za uderzam palcem, brzęczy jak lód. Wychodzę na otwartš przestrzeń. Widzę, że lokomotywa pokryta jest szronem i lni w bladym wietle. Mógłbym przysišc, że jeszcze przed sekundš koła były ciepłe od pary, ale nikt by mi nie uwierzył. Twarz przykładam do płaskich dłoni, sš ciepłe i unosi się z nich drobniutki dym. Wiem, że teraz nadejdš. Ucieczka nie ma już najmniejszego sensu. Już sš całkiem blisko i majš psy złaknione krwi, które tęsknš za moim gardłem. I podczas gdy zbliżajš się kierujšc na mnie swe pistolety maszynowe, ostatnimi krokami wychodzę im naprzeciw. Czoło moje dotyka nieba.LEŻĘ w trawie i czuję, że z mego brzucha cieknie krew. Wiem, iż w tej chwili wszystko jest skończone i że niebawem nadejdš czerwone chrzšszcze, które przecisnš się przez ucho, usta i nos do mojego mózgu. Dzikie winie będš grzebały w moich wnętrznociach, a szczury między udami i łopatkami zbudujš sobie gniazdo. Mrówki zagubiš się w labiryncie mych żył i tętnic, i dopiero po tygodniach, obżarte i wypasione, powrócš do własnych. Skarabeusz wgryzie się w moje martwe oczy, i na mojš siatkówkę spadnš kontury kunsztownie stworzonego zwierzęcego ciała. I wiem, że muchy wnet ubrudzš mojš białawo wiecšcš skórę swym gównem. Małowiele i wszystko obróci się w proch, i już tylko zapach pozostanie ze mnie. Ale jeszcze oddycham. Jeli podeprę się na brodzie, mogę jeszcze jedynie (słabo zamazane) zobaczyć białe brzozy wznoszšce się wysoko na ostatnim wieczornym niebie. Tyka jaki zegar. Wskazówki sš wyłamane. Nie wiem, która godzina. Tylko mała szczelina, na szerokoć palca... i widzę, jak wymyka się czas.WIDOK z wieży strażniczej jest spojrzeniem ku wiecznoci. Nikomu, kto mieszka wewnštrz obozu, nie jest to dozwolone, bowiem zostałby przeznaczony mierci.Zamyleni i pełni bolesnej tęsknoty więniowie opierajš się o zwietrzałe drewniane baraki, ramiona załamujš przed zielonym suknem swych obozowych mundurów osuszajšc łzy, marzš o tym, żeby choć raz móc rzucić okiem z wieży strażniczej.Widok z wieży strażniczej jest spojrzeniem ku wiecznoci. Co marznšcego, wznoszšcego się i odchodzšcego, czasami piewajšcego, czasami przeklinajšcego, zawsze czujne, ale równoczenie podchwytywane tam przez znudzone straże w jednej chwili, to jest bez-czasowa chwila wiecznoci: kolumna robocza gotowa do wymarszu; wyczerpani, wymęczeni, pieszšcy do jadalni głodomory; konwulsyjne, wykrzywione marzeniami, bolenie skamieniałe twarze pišcych; chudzielec z głodnymi oczami lwa, który w nienasyconej żšdzy przez okno baraku kradnie chleb swoim chorym kolegom; łysy, długobrody starzec, który kiedy, nie rozglšdajšc się, siedział długie godziny w jednym rogu i przeglšdał pożółkły i poszarpany modlitewnik; piegowaty, młody wieniak, który z umęczonš twarzš onanizuje się pod cienkim kocem; tłusty, zawsze cuchnšcy tranem szef kuchni, który z oficerami wymienia mięso na wódkę; utykajšcy, który każdego dnia pisze skargę, nigdy nie wysyłajšc ani jednej; skonooki, który jest obsypany czyrakami, i dlatego wcišż musi być wcišgany na listę cho-rych; to jest tylko jedna chwila, ale zarazem suma wszystkich chwil: jedna długa sekunda widok z wieży strażniczej, i wiadomo, tak będzie także jutro i pojutrze, i póniej, i zawsze. Widok z wieży strażniczej jest spojrzeniem ku wiecznoci. I wierzę, że zawsze będzie istniał człowiek, na którego senne oblicze padnie drżšcy cień drutu kolczastego, i być może ludzie w obozie obawiajš się wolnoci spoza obozu, gdyż tam nie majš już możliwoci, aby ku wiecznoci rzucić okiem ze strażniczej wieży. Dzięki temu cišgle jeszcze istnieje nadzieja.WIDZĘ Syriusza, jak tańczy na falach. Czy się ucieszy, kiedy jutro przyniosę jej tę gwiazdę? Zaciskam go w pięci, żeby nie mógł odpłynšć. Woda i niebo. Gwiazda, tak wielka jak twoje pragnienie, leży w morzu. Kamień i trawa. Pragnienie i żšdza. Gdzie się zaczynajš, nie umiem powiedzieć. Ale gdzie jest brama. Jeden czas trwa. Inny się kończy. Co pozostaje, jest żšdzš. Przyzwyczaiłem się do mierci, a nic nie jest powolniejsze od umierania. Za pierwszym razem było to podniecajšce, bowiem płonęło tak wiele domów i nie potrafiłem rozpoznać, kim były postacie, które otoczyły moje ciało. Dlatego teraz mam tylko daremny smak w ustach, i pamiętam, że nie jestem już człowiekiem, ale antylopš, pamiętam, iż nie jestem już człowiekiem, lecz delfinem, pamiętam, nie jestem już człowiekiem, tylko anemonem.Wierzę, że tak jest zawsze, kiedy się umiera.NIE wiem, dlaczego leżymy w trawie i modlimy się o deszcz. Kto zaczšł i oni wszyscy upadli i mruczš głono i błagalnie magiczne formułki, których dotšd nie znałem. Wstydzę się, gdyż przypominam sobie, iż w czasie mego dzieciństwa wszystkie modlitwy znałem na pamięć.Rzadko się zdarza, że leżymy poza zasięgiem broni maszynowej, studzšc lica w żelaznym biegu, brody wspierajšc na zmiętoszonych trawach, a potem ta litania o deszcz.Przypominam sobie, że deszcz padał zaledwie przed paru dniami, powietrze jeszcze jest wilgotne, i na moim języku czuję mlecznš, mglistš rosę. Inna trójka leży ciasno obok mnie, tak ciasno, że dotykajš się nasze ciała. Spoglšdam przed siebie, w tamtš stronę, skšd przyjdzie wróg. Ziemia po drugiej stronie jest zamknięta zasłonš z chudego mleka. Słyszę, jak z mojego gardła rozlegajš się słowa: Deszcz, deszcz...Gdy po chwili chcę ich o co zapytać, dostrzegam, że swymi twarzami dotykajš ziemi. Szept ustał. Odszedł do nieprzyjaciół. Przez cienkš zasłonę z chudego mleka. Widzę trzy karabiny maszynowe niby trzy wypreparowane węże w trawie. Kiedy oczami ledzi się ich ruchy, można z tamtej strony rozpoznać zamazane zarola.Odkrywam nagle, że ciemne postacie tańczš przed zasłonš z chudego mleka. Czuję w sobie obce, nieznane przerażenie i słyszę bębnienie karabinu maszynowego. To jest mój palec, który naciska na spust, ale nie wierzę temu. Jaka twarz wyskakuje przed celownikiem. Trzęsie się w goršcym powietrzu przed rozpoczęciem biegu. Między oczami płynie krew. Przypominam sobie, że jest to twarz H. Karabin maszynowy milczy, i powoli w małych, delikatnych płomieniach spalajš się moje dłonie.8MIĘDZY szałwiš a jaskółczym zielem, między wilczomleczem a niewiarš, między zwštpieniem a ródlanym powietrzem leżę w przydrożnym rowie, tam, gdzie mieszkajš pijani i za-mroczeni, moja dłoń porusza się na wietrze, waha się na próżno w labiryncie komarzych cieżek, ptak tonie w zmierzchu, w dzikich lawendach przemyka mysz i zabiera się do umierania, kamień marzy o chłopięcej garci, która podniesie go i rzuci do morza; nie podniesie go moja dłoń, nie dlatego, że zbyt słaba, ona jest zbita z tropu, usunięta na rozkaz mego umysłu; moje ciało nie jest już dłużej moim ciałem, czuję to, to znaczy, nie czuję go, a to przecież jedno i to samo. Pomylałem, że stało się t...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]