10425, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dariusz FilarWi�niowie ciszyOpuszcza�y go si�y. D�onie, zaci�ni�te kurczowo na ostrej kraw�dzi skalnego wyst�pu,krwawi�y, w napi�tych mi�niach ramion pulsowa� parz�cy b�l. Czubkami but�w wci�� jesz-cze szuka� oparcia, ale ich naje�one gwo�dziami okucia zsuwa�y si� po g�adkiej powierzchni�ciany. Uni�s� g�ow� i przez zas�on� ta�cz�cych przed oczami p�atk�w czerwono-zielonego�niegu patrzy� na g�ruj�cy nad szczytem masyw zamku. Po co tam szed�? W pami�ci kr��y�yodpryski poj��, jakich� odleg�ych wydarze�, symboli. Pr�bowa� z�o�y� z nich chocia�byszkic, szkielet akcji, kt�rej rozw�j zawiesi� go nad tym, co najpewniej by�o nie ko�cz�c� si�pustk�, a teraz pcha� ku obcemu szczytowi. Przez chwil� zmaga� si� z opornym kojarzeniem,nim zrozumia� bezcelowo�� wysi�ku.Zawisn�� na prawej r�ce, gdy tymczasem lewa rozpocz�a mozoln� w�dr�wk� ku g�-rze. Napotyka�a tylko �lisk�, nie daj�c� �adnego oparcia powierzchni�. Przez chwil� mia�wra�enie, �e runie w d�. Nie przestraszy� si�. Ogarn�a go nieodparta ch�� odpoczynku,snu... Wystarczy�o rozlu�ni� obola�e palce...Wtedy zacz�y mu rosn�� pi�ra. Zbit� mas� pokry�y ramiona, rzed�y tylko na �okciachi wok� przegub�w. Nawet d�onie obsypa� delikatny ptasi puch. W ca�ym ciele poczu� nie-zwyk�� lekko��. Umiej�tno�� latania wyda�a mu si� nagle r�wnie oczywista jak umiej�tno��chodzenia. Z pami�ci wyp�yn�� rozmyty obraz dalekiej krainy widzianej z wielkiej wysoko-�ci. Tak, na pewno lata� ju� kiedy�! By�o to przed laty i musia�o zdarzy� si� naprawd�. Ode-tchn�� g��boko, a potem oderwa� si� od skalnej �ciany. Szybowa� przez chwil�, by opa�� nanieznan�, chocia� nieodleg�� p�aszczyzn�.Porusza� wci�� ramionami wierz�c, �e bia�e, furcz�ce skrzyd�a, w jakie zamieni�a jenieznana si�a, pozwol� mu wzlecie� do zamku. Nagle straszliwe kleszcze zacisn�y si� na jegoprzegubach, a ogromna masa przywali�a piersi. Wypatrywa� w mroku pr�buj�c rozpozna�przeciwnika. Wstrz�sn�� si� - patrzy�y na� ohydne, ma�e oczka; pod nimi otwarty �apczywiedzi�b potwora. Kiedy dzi�b wzni�s� si� do uderzenia, szarpn�� ramiona w rozpaczliwym uni-ku. Pierwszy cios chybi� jego g�owy, ale u�cisk szpon�w nie zel�a�. Jeszcze raz spr�bowa� si�wyrwa� - odrzucona w ty� g�owa uderzy�a o jaki� ostry przedmiot. Poczu� w ustach s�odkismak krwi, potem ogarn�a go ciemno��.Ockn�� si� na w�ziutkiej k�adce. Zm�czenie o�owiem wype�ni�o cia�o, ptasie pi�raznik�y. Namaca� kra�ce chybotliwej deski, a p�niej ostro�nie obr�ci� si� na brzuch. Uni�s�si� na r�kach, ukl�kn��. W rozbitej g�owie t�po dudni�a krew. Wyt�y� oczy i dostrzeg� smu-g� �wiat�a, kt�ra pada�a przez szpar� leciute�ko uchylonych wr�t. Dzieli�o go od nich kilka-dziesi�t metr�w. Zrozumia�, �e deska, na kt�rej kl�czy, to zwodzony most prowadz�cy dowej�cia na zamek. Nie by� tu jeszcze nigdy, ale wype�nia�a go nie zachwiana niczym pewno��blisko�ci celu. Nie podnosz�c si� z kl�czek podj�� w�dr�wk�. Przy ka�dym nieostro�nymruchu deska zamienia�a si� w zawieszony na spr�ynach trapez. W dole szemra� strumie�,ale nie�atwo by�o oceni� przestrze� mi�dzy k�adk� i dnem przepa�ci.Dotar� wreszcie do bramy zamku, uni�s� si� i ca�ym ci�arem cia�a napar� na okutedrewno jej uchylonego skrzyd�a. Ust�pi�o �atwo, a on, trac�c r�wnowag�, upad� na marmu-row� posadzk� przestronnej sieni. Zmru�y� oczy, bo panowa�a tu niezwyk�a jasno��. Przezszklane p�yty wysokiego sklepienia razi�y wzrok ostre promienie s�o�ca. Po chwili sta�y si�mniej dokuczliwe dzi�ki nieprzejrzystym �cianom wielkiej, mlecznobia�ej kuli, w kt�rejwn�trzu zamkn�y go niewidzialne moce. Kula drgn�a i wydaj�c wysoki �wist zacz�awznosi� si� ku g�rze. Na jej �cianach pojawi�y si� czarne cyfry, a z nich pocz�y rosn�� licz-by wci�� wi�ksze i wi�ksze, wreszcie tak ogromne, �e nie potrafi� im nada� nazwy.W miejsce dawnego spokoju przyszed� l�k - pod�wiadomo�� m�wi�a mu, �e liczby oznaczaj�wysoko��, a on w kruchym jaju nie dostrzega� niczego, co mog�oby zabezpieczy� pasa�eraprzed skutkami upadku. Liczby nie przestawa�y rosn��, jeszcze chwila i zad�wi�cza�o t�u-czone szk�o - kryszta�owy plafon zatrzyma� ruch kuli. Zawirowa�a, a potem ze straszliw�szybko�ci� run�a w d�. Krzykn�� i znowu straci� przytomno��.Creed:Ju� po pierwszym spotkaniu wiedzia�em, �e to mi�czak. Nie zrobi� wtedy niczego, coda�oby mi podstawy dla takiego os�du, ale pod�wiadomie wyczu�em jego s�abo��. U pilota,kt�ry tak jak ja dziesi�tki lat sp�dzi� w Przestrzeni i dowodzi� w tym czasie setkami za��g,musia�a si� wykszta�ci� zdolno�� b�yskawicznego oceniania ludzi. Dzi�ki niej nigdy si� nanikim nie zawiod�em - po prostu wcze�niej wiedzia�em, czego mog� oczekiwa� od ka�degoze swoich podkomendnych.Pracowa�em w�a�nie nad planem kolejnej wyprawy, gdy na g��wnym ekranie super-telekomunikatora zapali� si� sygna� wywo�ania pierwszej wa�no�ci. Po chwili szef GrupyRozdzia�u Za��g poinformowa� mnie, �e za kilka minut zamelduje si� u mnie wsp�towa-rzysz wyprawy. Musz� tutaj wyja�ni� rodzaj zadania, kt�re nas oczekiwa�o. Polega�o ono naodbyciu blisko dwumiesi�cznego lotu w ma�ym, dwuosobowym statku. W tym czasie nale-�a�o zbada� dok�adnie ilo�� i przydatno�� wrak�w dawno porzuconych na nie ucz�szczanejod wielu lat Kosmostradzie. Prace tego typu darzyli piloci zrozumia�� niech�ci�; uwa�ano jeza nudne, inwentarzowe, nieledwie urz�dnicze. Nie dawa�y �adnej satysfakcji, a na skuteknudy wyczerpywa�y bardziej ni� najniebezpieczniejsza wyprawa odkrywcza. Tote� nie pisaneprawo Grupy Operacyjnej pozwala�o wys�a� do�wiadczonego pilota w taki rejs tylko raz nacztery lata. Ca�y lot sp�dza�o si� we dw�jk� z pomocnikiem, zazwyczaj skierowanym napraktyk� m�odym pilotem. Zwa�ywszy to wszystko, �atwo poj�� niepok�j, kt�ry zrodzi� si�we mnie, gdy w przyby�ym odgad�em cz�owieka s�abego.Wszed�, sk�oni� si� lekko i wyci�gn�� r�k�, w kt�rej trzyma� pomara�czowy znak ab-solwenta Akademii Pilot�w.- Wiem ju� - powiedzia�em - siadaj. Zaczeka�em, a� zajmie miejsce, a potem powie-dzia�em mu to wszystko, co zawsze stara�em si� przekaza� m�odym pilotom, kt�rzy podmoim dow�dztwem wylatywali w pierwszy rejs. Patrzy� uwa�nie, �ledzi� pilnie wzrokiemka�dy m�j ruch, ka�de drgnienie powiek. W�a�nie to uwa�ne spojrzenie wzbudzi�o moj� nie-ch��. M�wi�em na sw�j zwyk�y spos�b - kr�tkimi, pe�nymi zdaniami. S�ucha� z wyra�n�przyjemno�ci�. W jego podziwie, kt�rym pocz�� w ko�cu, jak lepk� ta�m�, kr�powa� ka�dym�j ruch, nie by�o nic z uznania m�odego po�eracza Przestrzeni dla starego mistrza. W tychuwa�nych oczach, w skupionej twarzy kry�a si� rado�� cz�owieka s�abego, kt�ry nagle poczu�blisko�� pewnego oparcia. Wiedzia�em, �e kandydaci na pilot�w przechodz� szereg pr�b, alestwierdzi�em nieraz, �e w g�stej ich sieci jest wiele dziur. Przy odrobinie aktorskich zdolno-�ci mo�na by�o zmyli� najdociekliwsz� komisj� egzaminacyjn�.- Twoje post�py w Akademii? - zapyta�em.- Nazywam si� Reulli - zacz��. - Jalo Reulli. Akademi� uko�czy�em miesi�c temu.- Wynik testu BAB? - przerwa�em.- Zadowalaj�cy - odpar�.- Test COC? - pyta�em dalej.- Te� zaliczy�em... - zaczerwieni� si�. - Z ocen� dostateczn� - doko�czy�.A wi�c pr�by refleksu i odporno�ci na zdarzenia nieoczekiwane zaliczy� s�abo - mojepodejrzenia potwierdzi�y si�.Odes�a�em go wreszcie, a sam po��czy�em sw�j supertelekomunikatorz odbiornikiem szefa Grupy Rozdzia�u Za��g.- Nie mo�esz mi da� kogo� innego? - spyta�em.M�j niepok�j zaskoczy� go. Uwa�a� Jala za pilota wystarczaj�co zdolnego i nawets�ysze� nie chcia� o zmianach w�r�d skompletowanych ju� za��g. Przesta�em nalega�, aleoczekiwa�em jednego z najtrudniejszych lot�w w swojej karierze dow�dcy.Nie pomyli�em si�.Jalo:W czasie naszego pierwszego spotkania wyda� mi si� niezwyk�ym cz�owiekiem. Niekryj�, �e id�c do niego odczuwa�em pewien l�k - w Akademii opowiadano niestworzone hi-storie o jego wymaganiach, niez�omnych zasadach, przys�owiowej surowo�ci. Creed Egre -jego nazwisko znale�� mo�na na listach za��g wszystkich wi�kszych wypraw ostatniego p�-wiecza. Nie by� ju� m�ody, ale nikt nigdy nie nazwa� go starym - od wielu lat uchodzi� zam�czyzn� dojrza�ego, lecz w pe�ni si�, i dalekiego jeszcze od porzucenia lot�w. Pod jegookiem mia�em rozpocz�� karier� pilota. Na mnie i na Creeda czeka�y miliardy kilometr�wCzternastej Kosmostrady. L�k, jakim nape�nia�a mnie posta� Creeda, nie by� jedynym uczu-ciem w przededniu lotu. R�wnocze�nie rozpiera�a mnie duma z otrzymanego odkomende-rowania przez Grup� Rozdzia�u Za��g pod rozkazy cz�owieka tak s�awnego. I jeszcze co�tkwi�o we mnie w tamtych dniach - narastaj�ca nadzieja na znalezienie idealnego wzorca,kszta�tu, pod�ug kt�rego m�g�bym rozwija� w�asn� osobowo��.W szkole nie nale�a�em do �cis�ej grupy najlepszych, w �adnej dziedzinie nie wyka-zywa�em prawdziwego talentu, nie potrafi�em znale�� niczego, na czym zdo�a�bym pewnieoprze� swoje przysz�e �ycie. Wszystko, co dzia�o si� wok� mnie, a dotyczy�o mojej osoby,nosi�o znamiona si�y bezw�adu, nad kt�r� nie mia�em �adnej kontroli. Wszelkie moje przed-si�wzi�cia nie mia�y wyra�nego planu i nigdy w zdecydowany spos�b nie osi�ga�y skutku.Creeda uwa�ano za cz�owieka m�drego, w na�ladowaniu jego post�powania zamierza�emznale�� w�a�ciw� drog� dla siebie. Pragn��em szcz�cia, a wiedzia�em, �e nie osi�gn� go, nieznaj�c warto�ci, dla kt�rych wszystko got�w bym po�wi�ci�. My�la�em, �e Creed takie war-to�ci nadrz�dne dawno dostrzeg�, i postanowi�em wykra�� mu prawd� o nich. Przekonanyby�em, �e je�eli on potrafi bra� z nich swoj� si��, to i ja, znaj�c je, nie pozostan� jak dot�dbezradny.Zawiod�em si� ju� w pierwszych dniach lotu. Nie znajdowa�em w Creedzie cech,kt�re przypisywa�em mu wcze�niej. Pragn��em spotka� Filozofa Przestrzeni, m�drca,a w�drowa�em...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]