10613, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jacek PiekaraDamian KucharskiNecrosisPrzebudzenieFabryka SłówLublin 2005Copyright Š by Jacek Piekara, Lublin 2005Copyright Š by Damian Kucharski, Lublin 2005Copyright Š by Fabryka Słów Sp. z o.o., Lublin 2005Wydanie IISBN 83-89011-57-3Wszelkie prawa zastrzeżone.All rights reserved.Ksišżka, ani żadna jej częć, nie może być przedrukowywana,ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielanamechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznielub magnetycznie, ani odczytywana w rodkach publicznegoprzekazu bez pisemnej zgody wydawcy.Rozdział 1OpętanieWiochach mierdziało krwiš i bólem. mierciš. Może mu się tak zresztš jedyniezdawało, może czuł tylko zatęchłš wilgoć osiadłš na starych kamieniach. Jednego był pewien.Wdychał ostry, zwierzęcy odór, bijšcy z ciała człowieka, który trzymał ciężkš dłoń na jegoramieniu. Zgniłosłodki smród łachmanów i ciała, pokrytego zapewne skorupš zastarzałegobrudu. Mężczyzna pchnšł go tak mocno, że upadł, bolenie uderzajšc kolanami o posadzkę.Nie podnosił się, nie uniósł nawet głowy, tylko podparł się łokciami.- Nie tak ostro, Gred. - Usłyszał cichy kobiecy głos, dobiegajšcy od strony, gdzie podcianami czaił się mrok. - Nie chcemy przecież poranić ani zabić naszego gocia, prawda? -W pytaniu tliła się iskierka humoru.- Nie, moja pani. Wybacz, moja pani. - Tym razem pilnujšcy go człowiek był pokornyi uniżony.- Cieszę się, że mnie odwiedziłe, panie Tronheim - powiedziała kobieta. - I wybacz,że przyjmuję cię w tym miejscu. Ale taki mamy... - umilkła na chwilę - zwyczaj - dodała.- Wielcy ludzie nie muszš prosić o wybaczenie - odparł, nie podnoszšc wzroku i niewstajšc z klęczek.- Wielcy ludzie - powtórzyła, jakby zamylona. - Dziękuję, panie Tronheim. To miłe,choć zapewne nie wszyscy by się zgodzili z podobnš tezš. - Wesoła nutka zabrzmiała w jejgłosie.Czekał już i nie odzywał się, bo wiedział, że do niej należy pierwszy ruch. Pierwszy iostatni. Każdy. Życie człowieka, którego wezwano do kazamat pod Kloudobergen, nie byłowarte złamanego grosza. A raczej warte było tylko tyle, ile zechciała zapłacić za nie Pani.Swojš drogš, szczególne miała poczucie humoru, wybierajšc sobie na siedzibę miejsce o takstrasznej przeszłoci i tak przerażajšcej sławie.- Domylasz się, dlaczego poprosiłam cię o rozmowę? - zagadnęła uprzejmym tonem,jakby nie wiedziała, że klęczy z pochylonš głowš, wpatrzony w wilgotne, ciemne kamienie, akolana zaczynajš pulsować mu tępym bólem. Jakby nie wiedziała, że dwóch opryszkówporwało go z jego kwatery i założyło mu czarny kaptur na głowę, pod grobš ostrza sztyletukażšc milczeć.- Nie, pani - odparł - ale czuję się zaszczycony, iż zechciała powięcić mi uwagę. -Starał się, by zabrzmiało to szczerze, chociaż gdyby powiedziano mu wczeniej, że takiegowłanie zaszczytu dostšpi, omijałby Kloudobergen łukiem najszerszym z możliwych. Iwięcie sobie obiecał to na przyszłoć. Jeżeli w ogóle dana mu zostanie jaka przyszłoć, w cow tej włanie chwili mocno powštpiewał...- O tak - rzekła. - Z całš pewnociš. Nie będę owijała w bawełnę, panie Tronheim.Pragnę skorzystać z twych zawodowych zdolnoci i hojnie cię wynagrodzę, jeli odniesieszsukces. Możesz wstać - przyzwoliła.Podniósł się z klęczek, ale nadal nie patrzył w stronę, z której dobiegał głos jegorozmówczyni. Nie sšdził, co prawda, aby cokolwiek wypatrzył w ciemnociach, ale nie chciałsprawiać wrażenia, że nawet usiłuje wypatrywać. O Pani mówiono, że potrafi widzieć wmroku, a więc wolał, aby widziała, że ma opuszczonš głowę i oczy skierowane w stronęposadzki. Pokora, cierpliwoć i brak ciekawoci - tylko to mogło go uratować. Jeli w ogóleco mogło go uratować.- Zawodowych zdolnoci, pani? - zapytał. - Jestem jedynie nędznym włóczęgš,usiłujšcym przeżyć na tym nie najlepszym ze wiatów.- Nie doceniasz się. - Znowu usłyszał rozbawienie w jej słowach. - A to niedobrze,gdyż każdy człowiek powinien znać własnš wartoć. Tymczasem doniesiono mi o twoichspecjalnych - mocno zaakcentowała ostatnie słowo - umiejętnociach.Tronheim poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu od nasady kręgosłupa aż po samkark. Kiedy zastanawiał się, czy sformułowanie oblać się lodowatym potem jestprawdziwe, i w tej chwili doskonale już wiedział, że tak. Jest prawdziwe. Aż nazbyt.- I chcę je wykorzystać - cišgnęła dalej Pani. - A kiedy wszystko się zakończyszczęliwie, nagroda przejdzie twoje najmielsze oczekiwania. Wierz mi, Tronheim, potrafięnagradzać tych, których uważam za użyteczne narzędzia, i nigdy nie zapominam oddanychprzysług. Nigdy też nie zapominam zniewag - umilkła na chwilę - ale to już inna historia. Boty nie masz zamiaru mnie znieważać, panie Tronheim, prawda?- Wolałbym się zabić - rzekł, i słowa te nie tylko zabrzmiały szczerze. One byłyszczere. Gdyż Tronheim zadałby sobie mierć w sposób bezbolesny i szybki. Pani nie byłabyzapewne aż tak łaskawa.- Bardzo dobrze. - Rozemiała się. - Zaczynam cię lubić, Tronheim... Ale powróćmydo interesów. Mam nadzieję, iż wierzysz, że dotrzymam wszelkich danych ci obietnic?Tak, Tronheim wierzył w to więcie. O Pani mówiono różne rzeczy, ale nikt nie mógłjej zarzucić nieuczciwoci. Hojnie nagradzała i surowo karała. Choć może słowo surowonie w pełni oddaje to, co kazała robić z wrogami lub ludmi, którzy zawiedli jej zaufanie.- Będziesz chciał z całš pewnociš zadać wiele pytań i jestem gotowa cierpliwie nawszystkie odpowiedzieć - powiedziała. - Pytaj o wszystko, co może pomóc ci w pracy.Odczekał chwilę, zanim zrozumiał, że skończyła, gdyż ostatnim, czego sobie życzył,było wejcie jej w słowo.- Jestem oszustem, pani - rzekł, przełykajšc linę, bo wiedział, że tylko szczeroćmoże mu pomóc. - Chciałem wyłudzić parę groszy i wymyliłem całš legendę. - O mało niedodał: której nieopatrznie dała wiarę, ale w porę ugryzł się w język. - Znam kilkanaciesztuczek i umiem stwarzać odpowiedni nastrój. Wynajmuję pomocników. - Bezwiedniewzruszył ramionami, choć wcale nie zamierzał tego zrobić. - To wszystko, pani. Taknaprawdę jestem nikim...I bardzo, ale to bardzo chciałbym już wrócić do domu. W jednym kawałku, pomylał.A potem jak najszybciej opucić to przeklęte miasto i zapomnieć, że kiedykolwiek w nimbyłem. I, że kiedykolwiek klęczałem na wilgotnych, szarych kamieniach, słyszšc wciemnociach lekko rozbawiony, kobiecy głos, który tak samo łatwo oraz uprzejmie wydałbywyrok mierci, jak i poprosił o kieliszek wina.- Ach, tak - powiedziała tylko i nie usłyszał w tym tonie gniewu, ale co w rodzajuzawodu lub znużenia. Może nawet smutku. I to było chyba jeszcze gorsze.- Pokornie upraszam o wybaczenie - wymamrotał, a strużka zimnego potu spłynęła mupo kręgosłupie. Był tak przerażony, iż nie czuł nawet upokorzenia.- Wybaczenie - powtórzyła, smakujšc to słowo i napawajšc się jego brzmieniem. Takjakby jawiło się nowym pojęciem, które trzeba wpierw poczuć gdzie w ustach i podjęzykiem, zanim się je zrozumie. - On prosi o wybaczenie, Adler, słyszałe? - zwróciła się dokogo, kto musiał stać obok niej, a o którego obecnoci Tronheim do tej pory nie wiedział.- Słyszałem, moja pani. - Głos mężczyzny był cichy, ale twardy i stanowczy.Nie było w nim nuty strachu i pokory wibrujšcej w słowach strażnika Greda. I z całšpewnociš w moich, stwierdził z niechęciš Tronheim, bo boję się jak diabli. Boję się jak jasnacholera. Jestem jeszcze za młody, aby umierać.Pomylał o wszystkich kobietach, z którymi jeszcze nie był, i o wszystkichpienišdzach, których jeszcze nie zarobił. Poczuł, że niechciane łzy napływajš mu podpowieki, kłujšc niczym ostre ziarenka żwiru. Jak to jest widzieć, że kto pełza u twoich stóp,mieć władzę nad jego życiem i mierciš? Czy Paniš to jeszcze bawi? - zadał sobie pytanie,wiedzšc, że jedynym miejscem, gdzie może je zadać, sš myli.- Zawiodłam się na tobie, Tronheim - powiedziała z leciutkim westchnieniem. Dziękiniemu stała się jeszcze bardziej kobieca. - Ale pomimo tego mam w sobie doć poczuciasprawiedliwoci, by uznać, że jeste bez winy. Każdy próbuje jako przeżyć...Tronheim znowu opadł na kolana, bo ta pozycja wydała mu się najodpowiedniejsza,kiedy słuchało się smutnego głosu Pani. Z trudem powstrzymał szloch, ale została mu jeszczeta odrobina godnoci, która szeptała, by nie umierał, płaczšc. Nie będzie jęczał, krzyczał anirozpaczliwie chwytał się nogawic strażnika. Wiedział, że cokolwiek by zrobił, jego mierć nieprzetrwa ani w legendzie, ani w pieni, ani nawet w anegdocie. Za dzień, dwa lub miesišc niktnie będzie pamiętał o egzorcycie Tronheimie, który miał pecha znaleć się wnieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej godzinie. Ale odrobina godnoci miała byćostatnim prezentem Tronheima dla samego siebie.- Dlatego twoja mierć nie stanie się odstraszajšcym przykładem dla innych - dodała. -Utopcie go w kanałach - rzuciła już chłodnym tonem i Tronheim usłyszał szelest sukni.Widać musiała wstać z krzesła, fotela lub tego, na czym włanie siedziała.- Pani - powiedział szybko, z trudem dobywajšc słów, bo krtań miał tak zaciniętš,jakby kto chwycił go za gardło i trzymał mocno. - Pozwól jeszcze...- Mów - odparła po chwili, ale tym razem jej suknia nie zaszeleciła. A więc nieusiadła.Najwyraniej stała w ciemnoci, być może trzymajšc dłoń na oparciu fotela. Jaka tobyła dłoń? Biała, dziewczęca, o długich, arystokratycznych palcach? Czy nosiła na nichpiercienie? Masywne, złote obręcze z kolorowymi oczkami szlachetnych kamieni? A możejedynie jaki drobiazg? Delikatnš, srebrnš żmijkę z maleńkš łezkš rubinu? A może to byłydłonie starej kobiety? Pomarszczone, z palcami wykrzywionymi...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]