10649, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Peter JaroTysišcletnia Pszczoła(Tysicročná včela)PrzekładAndrzej Czcibor-PiotrowskiJózef Waczków197Rozdział pierwszy1Była sobota, wstali więc wczeniej, już o wpół do trzeciej. Marcin Żšdlica opuciłnogi z łóżka na podłogę i obudził żonę.- Czemu hałasujesz? - ofuknęła go Rózia.- Cicho, kochana, pij! - uspokajał jš, wycišgnšł do niej rękę, lekko dotknšł nagiegoramienia i wstał. Łóżko skrzypnęło, żona poruszyła się pod pierzynš i ziewnęła. Marcinodział się na pamięć, wyszedł z izby, otworzył drzwi i stanšł na werandzie. Wydało mu się, żepod oknem jego córki Krystyny mignšł jaki cień. Natężył słuch, ale nie usłyszawszy nicinnego prócz przyjaznego warczenia psa, podniósł wzrok na niebo. Było jasne, gwiazdy jużzbladły. Rozżarzone lipcowe słońce wyłaniało się zza horyzontu. Wokół rozjaniało się już zwolna, ale w domu panował jeszcze półmrok. Wszedł do pokoju synów i obydwu kolejnoszarpnšł za ramiona. Pocišgali nosami, gniewali się, mruczeli. Budzili się z trudem,niechętnie otwierali zlepione kaprawe oczy.- Jutro sobie popicie, chłopaki!Kiedy w końcu wstali, kręcili się sennie w panujšcych w domu ciemnociach, długoszukali częci odzieży, wpadali na siebie, przeszkadzali sobie nawzajem, hałasowali, klęliprzytłumionym głosem i raz czy dwa razy spojrzeli na siebie ostro, jakby się chcieli wzišć załby. W komórce napili się póniej na czczo wody, a kiedy wyszli do sieni, w końcu się nawetdo siebie umiechnęli. Ojciec tymczasem zaprzšgł już krowy do drabiniastego wozu, ułożyłna nim plecak z jedzeniem, piłę, topór, i siekiery, i czekał z batem oparty o jarzmo. Samko iWalenty wskoczyli na wóz, ojciec głono strzelił z bata i krówki ruszyły. Chrzęst objętychobręczami kół zagłuszył wiergot ptaków. Wysoko nad głowami, nad domami i koronamidrzew zapalały się poranne zorze.Przez cały dzień ršbali drewno.Najpierw, oczywicie, podpiłowali i pocinali dawniej juz wybrane drzewa. Starali się,by padały jak najbliżej wozu. Siekierami odcinali gałęzie. Nie korowali drzew, ale długiesmukłe pnie popiłowali na czterometrowe kloce i za pomocš ršk, siekier i łomu ładowali je nawóz. Gałęzie układali nie opodal na stos, trzeba będzie przyjechać po nie innym razem.Zwijali się, przysiadali, pochylali, prostowali, ršbali, piłowali, ładowali, a kiedy koło ósmejzasiedli do niadania, tryskał z nich i tchnšł wokoło zapachem zdrowy męski pot. Tak bylipogršżeni w robocie, a robota tak ich rozgrzewała, że do tej pory nie odezwali się niemal anisłowem.- No, roboty nam ubywa - odezwał się w końcu Marcin Żšdlica. - Nie musicie takmarszczyć czół i boczyć się.- Ależ tak! - zgodził się Samko.- Rzeczywicie! - odezwał się Walenty.Bracia spojrzeli po sobie, póniej przenieli wzrok na ojca i nagle wszyscyumiechnęli się ledwie dostrzegalnie. I naraz każdy z nich popatrzył gdzie pod nogi, w dół,na wie, gdzie goršce słońce rozpędzało ostatnie strzępy mgieł. Zjedli w milczeniu, napili sięzsiadłego mleka i znów chwycili się za siekiery i zabrali się do roboty.Koło południa wóz pełen był drewna, a więc nie bioršc juz nic do ust, zaprzęglikrówki do jarzma, porzšdnie przyhamowali koła i z wolna ruszyli w dół, dolinš, nad Wag.Przy brodzie spragnione krowy zatrzymały się po kolana w wodzie i piły tak łapczywie, że ażim spęczniały zapadnięte brzuchy.- Wio! - odezwał się Walenty, który poganiał.- No, ruszcie się, ruszcie! - zachęcał krowy stary Żšdlica.Krówki napięły się, zaparły nogami o żwirowate dno rzeki, przestšpiły kilka razy zkopyta na kopyto w miejscu, ale wóz ani drgnšł.- No, popchnijcie trochę, na miłoć boskš, bo ugrzężniemy! - zawołał stary Żšdlica ibez zwłoki sam naparł ramieniem na drabinę. Obok niego pchał Samko, a przy przednichkołach wysilał się Walenty. Nie bili krówek, nie połamali, na nich biczyska, nie kopali ich wsłabiznę, tylko wszyscy trzej pokrzykiwali na nie z miłociš, zachęcali je, skłaniali słowamido zwiększenia wysiłku - i rzeczywicie: wkrótce fura była na drugim brzegu. Wylali wodę zbutów, wyżęli spodnie, poklepali krówki po grzbietach, pocišgnęli je za uszy, podrapali połbach i niebawem ruszyli w dalszš drogę.- Zostanę tu chwilę - powiedział Walenty.- Po co?- A pstršga złowię!- Tego tylko brakowało! Żeby cię leniczy przyłapał!- Nie bój się, ojcze. Będę uważał.- Nie zabaw długo - zgodził się Żšdlica i rozejrzał się uważnie wokół siebie. -Idziemy! - Skinšł na Samka i krowy znów poczłapały przed siebie.W wozie drabiniastym zatrzeszczało, drzewo zaskrzypiało, fura rozgadała siępiskliwie na wznoszšcej się nieznacznie drodze. Po półgodzince monotonnej, przerywanejcoraz częciej jazdy, kiedy znaleli się juz wyżej, na Gliniankach, zaczęli zjeżdżać szybciej,maszerowali raniej... I gdyby znów nie przyhamowali kół i nie spętali nóg krowom, które jużchciały zaczšć wierzgać, mogliby się wraz z wozem wywrócić. Wjechali między pierwszegminne obory i domy. Gęsi i kaczki rozbiegały się przed nimi. W gšszczach nad potokiemwróble najpierw ucichły, a potem rozpierzchły się na wszystkie strony. Spomiędzy gałęziwierzbiny wyjrzało kilka dziecięcych głów i natychmiast rozległy się dwa-trzy jednakoweokrzyki:- Geografia się pali! Geografia się pali.Stary Marcin wzdrygnšł się, gwałtownie zwrócił głowę w stronę zaroli i już już miałsięgnšć po najbliższy kij, i pobiec w kierunku, skšd rozległy się głosy. Ale tam, w krzakach,tylko gałęzie poruszały się gwałtownie, zabrzmiał piskliwy miech, słychać było ożywionšdziecięcš rozmowę, a w końcu wszystko pochłonęła wierzbina. Żšdlica umiechnšł się, zezdziwieniem pokręcił głowš, a potem wesoło strzelił palcami. Samko spojrzał na ojcabadawczym wzrokiem. Kiedy dostrzegł jego dobrotliwy nastrój, i on się umiechnšł. Spojrzelipo sobie i ruszyli wesoło za furš.Na podwórzec wjechali z wielkš paradš. Pokrzykiwali, pohukiwali, pogwizdywali.Nim zdšżyli wyprzšc krówki, z domu wybiegły obie niewiasty. Matka, Rózia, niosła gorzałkęw butelce i kieliszki w ostrożnej dłoni. Młódka, Krystyna, dreptała boso z pękatymdzbankiem dobrze roztrzepanego mleka. W tej samej chwili akurat wpadł również Walenty.Umiechnšł się tajemniczo i niepostrzeżenie wycišgnšł zza koszuli trzy dorodne pstršgi.- Hoho! - wyrwało się z ust matki.- A to łobuz! - Ojciec umiechnšł się.- A co miałem zrobić? - odezwał się Walenty. - Włożyłem rękę do wody, żeby jš sobieochłodzić, a pstršgi mi same wcisnęły się między palce. Odpędzałem je nawet, wpuszczałemz powrotem do wody, ale one cišgle wracały do mnie. Gdybym ich nie wzišł, może aż tuprzybiegłyby za mnš na ogonach...- Ty, ty, ty!... - Pogroziła Walentemu matka. Krystyna, słyszšc opowieć brata,wybuchnęła takim miechem, że przechyliła dzbanek: chlusnęła zeń strużka mleka. Matkaspojrzała na niš surowo, ale dziewczyna miała się nadal cichutko.- No, czemu nas nie częstujecie, niewiasty? - spytał ojciec Żšdlica. - Głodni jestemy,spragnieni, a wy dwie stoicie tu, jakbycie w ziemię wrosły. I pstršgi trzeba będzie upiec! I tonatychmiast! Słoninki nakroić!Matka nalała gorzałki do kieliszków, Krystyna za ugasiła pragnienie mężczyznzsiadłym mlekiem. Kiedy podawała dzbanek ojcu, stary pochylił się do niej i surowo szepnšłjej do ucha:- A kogo to nad ranem wypuszczała ze swojego okienka?- Ja, tatku? - Krystyna zarumieniła się.- Lepiej cię od razu za mšż wydam, niżby mi tu miała sypiać z chłopakami! - Ojciecszturchnšł jš w bok i natychmiast podniósł wysoko dzbanek z mlekiem: pił głębokimi łykami.Kiedy znów spojrzał na córkę, spostrzegł, że się wstydzi i zakłopotana unika jego wzroku. -No, nie ma o czym mówić, nie ma o czym mówić - powiedział pojednawczym tonem, podajšccórce dzbanek. - Poczęstuj innych.Pokrzepiwszy się, zaczęli rozładowywać wóz. Układali pachnšce kloce obok płotu,głaskali je i poklepywali jak miłego psiaka, piecili się z nimi jak z pełnym ziarna kłosem. Akiedy ułożyli, znów sięgnęli po piły i siekiery. Samko i Walenty przydwigali kozły, ułożylina nich pierwszy kloc i zaczęli piłować go na polana. Ojciec przyniósł ze spichlerzadrewniane kliny i miot. Położył na krzyż pierwsze dwa polana, w górne wbił siekierę. Pękło,niemiało odkryło swoje wnętrze. Ojciec włożył w pęknięcie drewniany klin, uderzył weńmłotem i wówczas polano jęknęło głono. Rozszczepiło się. Wkrótce rozpadło się na dwiepołowy, gładkie i bez ostrych drzazg. Dopiero teraz Marcin Żšdlica pochylił się gwałtownienad dwiema połówkami przeršbanego polana i zaczšł niecierpliwie przyglšdać się im iobmacywać.- Chodcie no tu i popatrzcie!Podeszli do ojca, pochylili się nad polanami.- Rzeczywicie, ten sęk wyglšda jak ryba! - powiedział Samko z podziwem.- To ten malutki pstršg, którego nie chciałem wzišć ze sobš! - Walenty próbowałzażartować. - Widzicie, przybiegł za mnš i ukrył się w polanie...Wszyscy trzej obmacywali sękatš rybę w polanie, ale nie była to ryba z krwi i koci,liska i ruchliwa, z oczami, ogonem i płetwami, lecz tylko ryba drewniana, jednakże jak dwiekrople wody podobna do prawdziwej.- Drzewo w drzewie! - powiedział Samko.- Zachorowało drzewko, zaczęło próchnieć... Gdybymy cięli je za kilka lat,znalelibymy w nim dziurę, a w dziurze jeziorko pełne ryb... - powiedział Walenty.- No, ale ty zmylasz, braciszku! Ale zmylasz! - zamiał się Samko i dobrodusznieszturchnšł brata. - Tatku, trzeba do szkół tego naszego gadułę posłać, do dobrej szkoły niechpochodzi, może tam trochę zmšdrzeje!- Dobrze to powiedział, jak mi Bóg miły - zamiał się Walenty. - Już tej jesienipojadę! Co ty na to, tatku?- Jak postanowilimy, tak i będzie. Nie lubię zmieniać zdania. Zdasz maturę ipojedziesz! A teraz idziemy jeć! Od ra...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]