10667, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
A. MerrittLud z OtchłaniNa północ od nas wystrzelił w górę ku zenitowi snop wiatła. Wydobywał się zza pięciu szczytów. Jegopromienie pięły się ku górze przez słup niebieskawejmgły, której brzegi były równie ostro widoczne, jak deszcz padajšcy ze skraju burzowej chmury. Przypominałwiatło latarki w błękitnej mgle. Nie rzucałżadnego cienia.Kiedy wystrzelił ku górze, czarne szczyty wyranie się zarysowały i spostrzegłem, że cała góra ma kształtdłoni. W miarę jak wiatło wykrelało jejzarys, gigantyczne palce wyprostowały się, jakby dłoń chciała co chwycić czy też wepchnšć z powrotem.wiecšcy snop na chwilę znieruchomiał, po czym rozpadłsię na tysišce małych, wiecšcych kul, które delikatnie zachwiały się, a następnie opadły, jakby czego szukajšc.Las zamarł. Wszystkie jego odgłosy ucichły. Poczułem, ze psy przytulajš się do moich nóg. One równieżzamilkły, ale każdy mięsień ich ciała drżał, włosyzjeżyły się na grzbiecie, a oczy, utkwione w opadajšcych wiatełkach, zaszkliły się przerażeniem.Spojrzałem na Andersona. Skierował wzrok na północ, tam gdzie snop ponownie strzelił ku górze.- To nie może być zorza - powiedziałem nie poruszajšc ustami. Były tak suche, jakby Lao T'zai wsypał mi dogardła pył strachu.- Jeli to zorza, to nigdy takiej nie widziałem - odparł podobnym tonem Anderson. - A poza tym kto słyszał,żeby zorza występowała o tej porze roku?Głono powiedział to, co mnie samemu tłukło się po głowie.- Zaczynam podejrzewać, że odbywa się tam teraz jakie polowanie - rzekł - diabelskie polowanie; całeszczęcie, że znajdujemy się poza jego zasięgiem.- Za każdym razem, kiedy snop wiatła strzela w górę, mam wrażenie, że góra się porusza - rzekłem. - Co sięza tym kryje, Starr? Przypomina mi to zmarzniętšdłoń z obłoków, którš Shan Nadour umiecił przed Bramš Wampirów, by utrzymać je w norach wykopanych dlanich przez Eblisa.Podniósł dłoń, nasłuchujšc.Z północy i sponad naszych głów dotarł szmer. Nie przypominał owego szeleszczenia zorzy, tego gnajšcego,trzaskajšcego dwięku wydawanego przez duchywiatrów dmšcych w chwili Stworzenia i mknšcych przez szkielety lici prastarych drzew, które dały schronienieLilith. Był to szept zawierajšcy w sobierozkaz. Wołał nas, bymy udali się tam, skšd dobywał się snop wiatła. Przycišgał. Brzmiała w nim nutabezwzględnego naglenia. Dotknšł mojego serca tysišcemmaleńkich, unurzanych w strachu palców i wypełnił głębokim pragnieniem puszczenia się pędem ku niemu istopienia w jedno z owym wiatłem. Tak musiał sięczuć Ulisses, kiedy uwišzany do masztu, rwał się, by usłuchać kryształowego, czarownego piewu syren.Szept stał się głoniejszy.- Co się, do diabła, dzieje z tymi psami? - zawołał Anderson z wciekłociš. - Spójrz tylko na nie!Malamuty pognały skowyczšc ku wiatłu. Widzielimy, jak znikały wród drzew. Dotarło do nas żałosnewycie. Potem i ono ucichło, i zostało tylko nalegajšceszemranie w powietrzu.Polana, na której rozbilimy obóz, wychodziła prosto na północ. Sšdzę, że dotarlimy jakie trzysta mil zapierwszy zakręt Koskokwimu w kierunku Jukonu.Z pewnociš znajdowalimy się na dziewiczym odludziu. Parlimy na północ z miasteczka Dawson, u zakolarzeki Spring, posuwajšc się prosto szlakiem do zagubionychpięciu szczytów, między którymi, jak nam powiedział znachor z plemienia Atapasków, złoto wypływa jak kitspomiędzy palców zaciniętej pięci. Nie zdołalimyznaleć żadnego Indianina, który zgodziłby się nam towarzyszyć. Twierdzili, że ziemia Dłoniastej Góry jestprzeklęta. Dostrzeglimy szczyty poprzedniejnocy, delikatnie zarysowane na tle pulsujšcej powiaty. Teraz za widzielimy wiatło, które nas do nichprzywiodło.Anderson zesztywniał. Przez szmer przebijał lekki stukot i szeleszczenie, jakby zbliżał się do nas małyniedwied. Dorzuciłem kilka polan do ogniska,a kiedy ogień stał się większy, dojrzałem co wychylajšcego się zza krzaków. Szło na czworakach, ale zupełnienie było podobne do niedwiedzia. Nagle doznałemolnienia - przypominało dziecko wdrapujšce się po schodach. Przednie łapy uniosło w groteskowo infantylnysposób. Było to groteskowe, ale też straszne.Stworzenie zbliżyło się. Sięgnęlimy po broń - i odrzucilimy jš. Nagle zdalimy sobie sprawę, że tymczołgajšcym się czym jest człowiek!Był to faktycznie człowiek. Niepewnie doczołgał się do ogniska, nadal wysoko unoszšc kończyny jak przywspinaczce i uderzajšc nimi. Zatrzymał się.- Bezpiecznie - wyszeptał głosem, który był odbiciem szmeru, unoszšcego się nad naszymi głowami. - Tu jestcałkiem bezpiecznie. Nie mogš wydostać siępoza obręb niebieskiego. Nie mogš was dosięgnšć... chyba, że pójdziecie do nich...Przewrócił się na bok. Podbieglimy do niego. Anderson uklškł.- Na miłoć boskš, Frank! - wykrzyknšł. - Popatrz tylko!Wskazał na ręce przybyłego. Przeguby pokryte były poszarpanymi łachmanami jakiej grubej koszuli. Samedłonie były kikutami! Zwinęły się w pięci, aciało zostało zdarte aż do koci. Wyglšdały jak nogi małego, czarnego słonia! Powiodłem oczami w dół ciała.Wokół bioder znajdował się ciężki pas z żółtegometalu. Od niego odchodziło kółko i kilkanacie ogniw białego, lnišcego łańcucha!- Kim on jest? I skšd się tu wzišł? - zapytał Anderson. - Patrz, pi jak zabity i nawet we nie ramiona starajšsię gdzie wdrapać, a stopy podšżaćjedna z drugš! Jego kolana... jak, na miłoć boskš, zdołał się na nich w ogóle poruszać?Było dokładnie tak, jak mówił Anderson. Mimo głębokiego snu, w jaki zapadł ten człowiek, jego ręce i noginadal poruszały się straszliwym, rozmylnym,wspinajšcym się ruchem. Wyglšdało to tak, jakby żyły własnym życiem - nadal wykonywały te ruchyniezależnie od znieruchomiałego ciała. Były to ruchy semafora.Jeli kiedykolwiek stalicie z tyłu pocišgu i obserwowalicie, jak ramiona semafora unoszš się i opadajš, towiecie, o czym mówię.Nagle zalegajšce w powietrzu szemranie ucichło. Snop wiatła opadł i nie wystrzelił już więcej. Leżšcyczłowiek znieruchomiał. Wokół nas rozchodziłosię delikatne wiatło. Nastał wit i włanie kończyła się krótka alaskańska noc. Anderson przetarł oczy i zwróciłku mnie wychudłš twarz.- Człowieku! - zawołał. - Wyglšdasz, jakby przeszedł ciężkš chorobę!- Ty też, Starr - powiedziałem. - Rozumiesz co z tego?- Mylę, że tu znajduje się odpowied - rzekł wskazujšc na postać nieruchomo leżšcš pod kocami, którymi jšnakrylimy. - Czymkolwiek było to wiatło,to przed nim włanie uciekał. To nie była żadna zorza, Frank. Bardziej przypominało rozpalanie się jakiegodziwnego piekła, o którym nie uprzedziło nasto plemię atapaskańskich kaznodziejów.- Dzi nie pójdziemy już dalej - rzekłem. - Nie obudzę go za cenę całego złota płynšcego między palcamipięciu szczytów, ani ze względu na żadne mocepiekielne, które się za tym kryjš.Mężczyzna pogršżony był we nie tak głębokim, jak Styks. Obmylimy i obandażowalimy kikuty, którekiedy były jego dłońmi. Ręce i nogi miał sztywnejak szczudła. Nie ruszył się nawet, kiedy go opatrywalimy. Leżał tak, jak upadł, z lekko uniesionymi ramionamii zgiętymi kolanami.- Dlaczego się czołgał? - szepnšł Anderson. - Dlaczego nie szedł?Piłowałem obręcz wokół pasa. Była ze złota, ale z takim złotem nigdy nie miałem do czynienia. Czyste złotojest miękkie. To również było miękkie, alezdawało się pulsować jakim nieczystym, własnym życiem. Przywierało do pilnika. Rozcišłem je, odgišłem odciała i odrzuciłem daleko. Było obrzydliwe!Spał przez cały dzień. Nadeszła noc, a on dalej spał. Tej nocy nie było żadnego snopu wiatła, aniposzukujšcych kul, żadnego szemrania. Zdawało się,że został zdjęty z tej ziemi jaki straszliwy czar. Było południe, kiedy człowiek się obudził. Podskoczyłem,usłyszawszy miły, piewny głos.- Jak długo spałem? - zapytał. Jego bladoniebieskie oczy stały się jakie dziwaczne, kiedy wpatrywałem się wniego.- Całš noc... i prawie dwa dni - odrzekłem.- Czy zeszłej nocy widział pan jakie wiatło? - z ożywieniem wskazał ku północy. - Były jakie szmery?- Ani jedno, ani drugie - odpowiedziałem. Głowa mu opadła do tyłu i popatrzył prosto w niebo.- Czyżby zatem dali spokój? - powiedział w końcu.- Kto dał spokój? - spytał Anderson.- No, jak to, Lud z Otchłani - cicho odparł człowiek.Wytrzeszczylimy na niego oczy.- Lud z Otchłani - powtórzył. - Co, co Diabeł stworzył jeszcze przed potopem i co w jaki sposób umknęłozemsty Boga. Nie groziło wam z ich stronyżadne niebezpieczeństwo... chyba żebycie odpowiedzieli na ich zew. Nie mogš dotrzeć nigdzie dalej niżniebieska mgła. Byłem ich więniem - powiedziałpo prostu. - Usiłowali szeptaniem przywołać mnie z powrotem do siebie!Anderson i ja spojrzelimy po sobie, mylšc to samo.- Mylicie się - powiedział. - Nie zwariowałem. Dajcie mi się tylko trochę napić. Niedługo umrę, ale chcę,żebycie mnie zabrali możliwie daleko na południe,zanim to nastšpi, a potem zróbcie wielkie ognisko i spalcie mnie. Chcę przybrać takš postać, żeby żadenpiekielny czar tego ludu nie był w stanie wcišgnšćtam z powrotem mego ciała. Zrobicie to, jak wam o nich opowiem... - zawahał się. - Zdaje mi się, że zdjęto zemnie łańcuch? - zapytał.- Odcišłem go - odparłem krótko.- Dzięki Bogu i za to - wyszeptał.Wypił wódkę z wodš, którš podalimy mu do ust.- Ręce i nogi sš martwe - rzekł. - Równie martwe, jak ja sam już niedługo będę. Cóż, dobrze się sprawiły.Teraz powiem wam, co jest tam, za dłoniš.Piekło!Posłuchajcie. Nazywam się Stanton, Sinclair Stanton. Rocznik 1900 uniwersytetu w Yale. Podróżnik. Wzeszłym roku wyruszyłem z Dawson w poszukiwaniupięciu szczytów wznoszšcych się jak dłoń w nawiedzonym kraju, pomiędzy którymi płynie czyste złoto.Szukacie tego sa...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]