10670, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aleksander MinkowskiKrzysztofW trzech skokach znalazłem się przy karetce. Podwórze było ciemne, paliła się tylkomatowa kula nad drzwiami z napisem Wyjcie zapasowe. W tych drzwiach przed sekundšznikł Marczak, miałem więc co najmniej trzy minuty czasu: tyle musi mu zajšć dojcie dogabinetu lekarza dyżurnego, odebranie zlecenia i powrót.Uniosłem maskę i przywiecajšc sobie latarkš wymacałem ganik. Ręka drżała mi trochę,ostrze rubokrętu nie chciało trafić w wycięcie ruby. Trafiło w końcu. Wykręciłem dyszę,schowałem jš do kieszeni i zamknšwszy maskę pobiegłem do bramy.Byłem już na ulicy, gdy czyja ręka spadła mi na ramię.- Krzysiek? Goni cię kto?Siostra przełożona miała wzrost koszykarza i wagę słonia. Nie było mowy, aby sięwyrwać z jej uchwytu, zgarnęła w łapie pół kurtki.- Nikt mnie nie goni - odparłem zdobywajšc się na umiech. - Przyrzekłem matce, żebędę w domu o dziewištej, czeka z kolacjš.- Dziesišta dochodzi - powiedziała siostra przełożona - Ma się z tobš biedna panidoktorowa. Gdyby był moim synem, wiedziałabym, co robić, żeby nie włóczył się ponocach.Usłyszałem trzaniecie drzwiczek karetki i zachrypły klekot rozrusznika: Marczakpróbował uruchomić wóz. Klekot przeszedł w słabnšce terkotanie, silnik milczał.- Na szczęcie nie jestem - rzuciłem. - Ale może pani co sobie wybrać w domu dziecka,sš tam jeszcze wolne egzemplarze.Puciła mnie. Obcišgnšłem kurtkę i ruszyłem kłusem w górę ulicy. Jesienny księżycwyprysnšł zza chmury i spłukał płyty chodnika zimnym, białym wiatłem.IMatka niemiało otworzyła drzwi do mojego pokoju. Rysowałem małpę, kończyłemwłanie kosmaty łeb z małymi oczkami i wysuniętym pyskiem - kropka w kropkę Pietrucha.Szlag go trafi, gdy mu zrobię prezent z rysunku. Kumple będš boki zrywać.- Krzysiu... Ojciec czeka na ciebie.- Zaraz idę - mruknšłem.- Pamiętaj, proszę cię... Jest bardzo zdenerwowany.Spodziewałem się, że będzie zdenerwowany. Od godziny już czekałem na wezwanie dogabinetu. Krzesło piekło jak posmarowane gorczycš. Wyobrażałem sobie moje wejcie doogromnego pokoju pełnego szaf bibliotecznych z księgami o wyzłoconych grzbietach, pięćojca spadajšca z trzaskiem na biurko, jego ostry, chrapliwy głos dygoczšcy z gniewu.Chciałem, żeby tak było.Niechętnie dwignšłem się z krzesła, zwinšłem w rulon rysunek i odłożyłem na półkę.Ruchy miałem zwolnione, jakbym się nigdzie nie spieszył. Wstawiłem ołówki do kubka,wysunšłem szufladę w stole, co tam przełożyłem. Wiedziałem, że matka cišgle stoi wdrzwiach, chociaż nie obejrzałem się ani razu.Wreszcie wyszedłem z pokoju. Kiedy mijałem matkę, dostrzegłem w jej oczach lęk.Umiechnšłem się lekceważšco i wzruszyłem ramionami.Ojciec siedział w fotelu pod lampš, czytał jakie fachowe angielskie czasopismo. Naszkłach okularów zastygły zajšczki wiatła. Stanšłem w progu, ramieniem oparłem się oframugę.- Wyjmij ręce z kieszeni - usłyszałem.Złożyłem ramiona na piersiach, nie przestajšc opierać się o framugę. Patrzyłem nie naojca, lecz przed siebie, na mahoniowe biurko z pudełkiem cinieniomierza, zwiniętymi wpiercień słuchawkami i kalendarzem, do którego matka wpisywała nazwiska prywatnychpacjentów.- Zdaje się, że masz dla mnie miłš wiadomoć - powiedział ojciec.- Nie mam żadnej - odpowiedziałem. - Już wiesz. Umiechnšł się. Zaskoczył mnie tymumiechem.- Tylko trzy dwóje. Spodziewałem się czterech. Z angielskiego też ci się należała, ale paniKulczyńska zlitowała się nad tobš.- Nikt się nade mnš nie zlitował - rzuciłem.- Trzech dwój i tak wystarczy do powtórzenia klasy. Niepotrzebna litoć.- Nikt się nade mnš nie zlitował - powiedziałem. - Nie potrzebuję litoci.- Ach tak, nie potrzebujesz. Przepraszam, Krzysztofie. Jeste męski, silny, masz charakteri potrafisz walczyć. Ludzie z charakterem nie znoszš litoci. Jeżeli przegrywajš, to tylkowtedy, gdy już wykorzystali wszystkie możliwe szansę. Poległe w strasznym boju, zgadzasię?- Nie musisz ze mnie kpić - mruknšłem patrzšc w podłogę. Ojciec wstał z fotela irozpoczšł spacer po gabinecie, od okna do kozetki przykrytej białš ceratš.- Gdzieżbym miał kpić z prawdziwego mężczyzny - usłyszałem. - Z takiego, co jednymrzutem kamienia potrafi wybić szybę wystawowš i miało się do tego przyznać, a nawetprzyrzec ojcu, że kiedy zwróci osiemset złotych, które ten musiał zapłacić. To jest chybatrudniejsze niż fizyka z chemiš razem wzięte, zgadza się?- Tak - powiedziałem wyzywajšco, pragnšc wywołać eksplozję, krzyk, licho wie co. - Nielubię cisłych przedmiotów.- Ani korepetytora - dodał. - Nudny był facet i le objaniał. Obiecałe wówczas, że samdasz sobie radę. Obiecanki-cacanki, zgadza się?Nie odpowiedziałem. Włożyłem maskę, którš przywdziewałem często w rozmowach zojcem: gumowš, gładkš, bez barw. Tępo obojętny manekin.- Staremu można wszystko obiecać - cišgnšł. - Stary jest naiwniak, wierzy w jaki honor,w jakie ambicje, w jakš przestarzałš uczciwoć. A my jestemy ponad, zgadza się? Małycwaniaczek jest dzi więcej wart od naiwnego mózgowca. My mamy dobre zdanie o sobie,nie przejmujemy się, jako to będzie. Frajerzy walczš o sukces, chcš czego, zmagajš się ztrudnociami, a człowiek życiowy dba tylko o przyssawki.- O co? - nie zrozumiałem.- Narzšdy do pasożytowania - wyjanił ojciec. - Najpierw przysy - samy się do rodziców,potem do innych, i doimy, ile się da, mydlšc oczy kłamstwami o sobie. Udajemy godnoć,pozorujemy inteligencję, zgrywamy się na nie odkryte wartoci. A w gruncie rzeczy jestemyzwyczajnš głupiš pijawkš.Poczułem, że robi mi się goršco, jakby w pokoju rozgrzał się do czerwonoci żelaznypiec.- Widocznie obcišżenie dziedziczne - odezwałem się z pokorš. - Nic na to nie poradzę.Zamilkł. Podszedł do mnie, bylimy prawie jednakowego wzrostu. Już się nie umiechał.- Nie próbuj w ten sposób - powiedział cicho. - Jeste naszym dzieckiem. Jeżeli jest jakaprzyczyna obiektywna, to ta, że miałe za lekkie życie. Odkšd jeste z nami, nigdy na niczymci nie zbywało. Wszystko i nic w zamian. I nie rób miny męczennika, znam się na tym, nieaktor z ciebie, a komediant. Urażona niewinnoć - wykrzywił się drwišco. - Zmarnowałe rokwłasnego życia przez głupotę, lenistwo i brak charakteru. Chcę, żeby to zrozumiał.- Ty nigdy niczego nie zmarnowałe? - zapytałem półgłosem, patrzšc mu w oczy.Cofnšł się. Zawrócił wolno i usiadł w fotelu. Wyglšdał na bardzo zmęczonego.- Niejedno - odpowiedział. - Ale zawsze robiłem wszystko z pasjš. Zawsze dšżyłem doczego.- Teraz też dšżysz - umiechnšłem się, demonstracyjnie lustrujšc wzrokiem gabinet pełendrogocennych foliałów i starych figurek z metalu, kamienia i porcelany, które ojciec od latskupywał za ciężkš forsę.Zrozumiał.- Zanim stšd wyjdziesz - powiedział - chcę, aby uwiadomił sobie, że zdobywam towłasnš ciężkš pracš. W cišgu całego życia nie popełniłem ani razu nieuczciwoci. Zapamiętajto sobie.- Postaram się - mruknšłem.- Nie pojedziesz z nami nad Balaton.- Nie zależy mi.- Kłamiesz - umiechnšł się. - Nawet w takiej sprawie nie umiesz zdobyć się naprawdomównoć. Żałosna poza cwaniaczka... Wyjd stšd.Wyszedłem.W jednym mylił się na pewno: nie zależało mi już na Węgrzech. I ta wiadomoć, że wczym jednak się mylił, sprawiała mi ponurš satysfakcję, gdy szedłem korytarzem do swegopokoju.Matka czekała tam na mnie, blada, pełna skrywanego napięcia. Udawała surowoć:- Ojciec miał rację. Dlaczego ukrywałe przed nami, że jeste zagrożony aż z trzechprzedmiotów? Nie ufasz nam?- Tobie ufam - odparłem wymuszajšc na sobie beztroski umiech. - W mojej klasie czteryosoby powtarzajš rok i nikt nie robi z tego tragedii. Zdarza się.- Tobie nie powinno się zdarzyć. Kompromitujesz ojca.- Więc o to chodzi! - zamiałem się. - I tak wszyscy wiedzš, że nie jestem waszym... -Urwałem. Żal mi się zrobiło matki, miała szkliste renice. - A ojcu nie ufam - mruknšłem. -Nie lubię, gdy mnie próbujš poniżać i szydzš ze mnie.- On cierpi, Krzysiu.Chciałem wybuchnšć, lecz powstrzymałem się: matka i tak nie zrozumie, że międzyojcem a mnš wznosi się przezroczysta bariera z pancernego szkła, której żaden z nas nie jestw stanie przebić.- Bardzo mi przykro - mruknšłem. - Wiesz chyba, że nie jadę z wami na Węgry?- N-no... - zajšknęła się - jeszcze nad tym pomylimy.Oboje wiedzielimy jednak, że raczej nie pojadę. Ojciec był konsekwentny.Pietrucha, Borzym i Dudek czekali w lasku obok wieży. Wieża była drewniana, stara,przegniłe schody trzeszczały ostrzegawczo, kiedy wspinalimy się na platformę, z którejwidać było pola za brzezinš, rzekę i hale zakładów bawełnianych. Bliżej, tuż pod nami,znajdowały się bunkry.- Jeste pewien, że przyjdš? - zapytał Pietrucha.Wiedziałem, że muszš przyjć. Każdego dnia po południu Lilek trenował ich tutaj dowyprawy. Mięnie mieli jak sprężyny od tego trenowania i chwalili się nimi na każdejprzerwie. Albert podcišgał się dwadziecia razy, dotykajšc poprzeczki czubkami palców,Jarema dwadziecia trzy; sam Lilek potrafił to robić w nieskończonoć.- Mogę sam z nimi pogadać - powiedział Borzym, leniwie żujšc gumę. - Będzie ubaw.- Sportowcy - ostrzegłem. - Lepiej nie ryzykuj.Borzym zamiał się, pokazujšc szczelinę po dwóch przednich zębach, które kilka lat temuwybił mu Dudek, kiedy nie byli jeszcze kumplami i walczyli o władzę nad Rajem. Dudekmiał wtedy pęknięty obojczyk, ale nie poszedł do lekarza - honorowa sprawa; nocami wsadzałkoc do gęby, żeby nie wyć z bólu. Pójcie do lekarza znaczyłoby tyle, co donos: Kier już bynie popucił, wycisnšł, wyniuchał wszystko do końca. Raj wymówił Dudkowi, stanšł postronie Borzyma, chociaż Dudek nie mógł dalej walczyć z p...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]