10745, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jennifer RobersonPień o HomaniePrzekład Marcin ŁakomskiMarion Zimmer Bradley za sny i za faktyorazBetsy Wollheim za to, że moje uczyniła lepszymiKSIĘGA lROZDZIAŁ 1Wpatrywałem się w zasłonę burzy, usiłujšc dojrzeć Finna. Jechał przede mnš namałym kucyku stepowym podobnym do mojego, tyle że bršzowym, a nie kasztanowym.Sypało niegiem, wiec widziałem go tylko jako niewyranš, ciemnš plamę. Wicher smagałmnie po twarzy. Finn na pewno mnie nie usłyszy, chyba że krzyknę bardzo głono.Odgarnšłem z twarzy wełniany szal, skrzywiłem się, gdy w brodę uderzyły mnie kryształkilodu niesione przez ostry wiatr, i wykrzyczałem pytanie:- Widzisz co?Rozmazana plama nabrała wyraniejszych kształtów. Finn odwrócił się w siodle.Podobnie jak ja, owinięty był w skóry i wełniane odzienie, miał na sobie futro i kaptur. Podtymi warstwami ubrań trudno było dostrzec człowieka. Ale przecież jego w ogóle mało ktonazwałby człowiekiem. Finn był Cheysuli.Zsunšł z twarzy szal. W odróżnieniu ode mnie nie nosił brody, gdyż nie zależało muna anonimowoci. Zresztš Cheysuli nie zapuszczajš bród. Finn powiedział mi kiedy, żepowstrzymuje ich przed tym co, co już majš we krwi. Brak zarostu na twarzy nadrabiał za toczuprynš - nie przycinał jej ostatnio, więc jego ciemna fryzura była bardzo gęsta. Wiatr targałniš, odsłaniajšc opalonš twarz... drapieżcy.- Wysłałem przodem Storra; ma nam znaleć schronienie! - krzyknšł w odpowiedzi. -Jeli w tym niegu w ogóle jest jakie bezpieczne miejsce, to on na pewno je znajdzie.Spojrzałem na wšskš lenš cieżkę. Równolegle do ladów kopyt naszych koniwidniały na niej odciski wilczych łap, zasypywane przez gnany wiatrem nieg. Były spore,ale niewiele większe od dziur w niegu, rozmieszczone w regularnych odstępach, lecz szybkomaskowane przez wicher i nieżycę. Wyznaczały lad, jakim przebiegł lir Finna. Naznaczałyteż samego Finna jako innego niż ludzie - bo jaki człowiek podróżuje z wilkiem u boku? Cowięcej, naznaczały i mnie, bo co za człowiek podróżuje ze zmiennokształtnym?Finn nie ruszał z miejsca. Czekał w milczeniu, z twarzš wystawionš na wiatr.Zbliżajšc się ku niemu, widziałem, jak mruży oczy, jak zza szparek wyglšdajš czarne renice,rozszerzone na widok olepiajšcej bieli. Jego tęczówki miały barwę dziwnej, jaskrawej żółci.Nie były bursztynowe, złote, czy piwne, lecz włanie żółte.Oczy dzikiej bestii - mówili ludzie. A ja wiedziałem, dlaczego.Zadygotałem, zmełłem w ustach przekleństwo i spróbowałem wyłuskać lód z brody.Przez kilka lat grzalimy się w cieple wschodnich krain. Dziwnie czułem się, będšc jużprawie w domu i muszšc cierpieć z powodu zimy. Zapomniałem już, jak podróżuje się wciężkich futrach, skórach i wełnianych odzieniach.A jednak nie, niczego nie zapomniałem. A na pewno nie tego, kim jestem.Finn zauważył, że cały drżę. Umiechnšł się, obnażajšc dzišsła.- Już się zmęczyłe? Czy będziesz drżał i przeklinał burzę również wtedy, gdy znówstaniesz w komnatach Homana-Mujhar?- Nawet nie dotarlimy jeszcze do Homany - przypomniałem. Nie podobała mi się taprzedwczesna pewnoć zwycięstwa. - A co dopiero do pałacu mego stryja.- Twego pałacu. - Przez chwilę przypatrywał mi się z powagš. Przypominał w tejchwili kogo innego: swego brata. - Czy nadal wštpisz w swe siły? Wydawało mi się, żeporadziłe sobie z tym uczuciem, kiedy postanowiłe, iż nadszedł czas, bymy wrócili zwygnania.- Tak było. - Targałem brodę dłoniš okrytš rękawicš, nadal iskajšc lodowatekryształki. - Pięć lat wygnania to aż nazbyt wiele, dla księcia za stanowczo za długo.Najwyższa pora odebrać tron samozwańcowi z Solinde.Finn drgnšł.- Odzyskasz tron. Przepowiednia Pierworodnych jest jasna i ostateczna. OdbierzeszTron Lwa Bellamowi i jego czarodziejowi, Ihlini, i zajmiesz należne sobie miejsce jakoMujhar.Wycišgnšł prawš dłoń, skrytš w rękawicy, i skierował jš wnętrzem do góry,rozpocierajšc palce w wymownym gecie. Tahlmorra, życiowa filozofia Cheysuli, wedlektórej los człowieka spoczywa w rękach bogów.Dobrze, niech i tak będzie. O ile tylko ci bogowie uczyniš mnie królem w miejsceBellama.Strzała zawiszczała na wietrze i wbiła się głęboko pomiędzy żebra konika Finna.Zwierzę zarżało i zachwiało się. Burza natychmiast zasypała niegiem przestrzeń międzynogami i brzuchem wałacha. Kucyk ugrzšzł na dobre, zapadajšc się w białym puchu. Znozdrzy trysnęła mu krew. Również z rany płynęła jucha, plamišc zaspy szkarłatem.Baz wahania wyplštałem pochwę z rzemieni siodła i wycišgnšłem miecz. Osadziłemw miejscu konia, miotajšc przekleństwa. Spostrzegłem jeszcze ramię Finna, który zeskakiwałz padajšcego wierzchowca.- Jest ich trzech. Uważaj!Pierwszy z nich dopadł mnie. Zaczęlimy walczyć. Miał miecz, tak jak i ja. Machałnim, jak sierpem, usiłujšc odcišć mi głowę. Posłyszałem znajome dwięki: wist ostrzaprzecinajšcego powietrze, sapanie jego wierzchowca, chrapliwy oddech dobywajšcy się zzazaciniętych zębów stękajšcego z wysiłku wroga. Kiedy brałem zamach ciężkim mieczem,słyszałem też zgrzytanie własnych zębów. Z zadowoleniem poczułem, jak ostrze uderza wciało przeciwnika. Choć zimowe futra osłabiły siłę uderzenia, było ono na tyle mocne, żezachwiał się, a jego kontra była słabsza. Moje ostrze przebiło skóry i zagłębiło się w cielemężczyzny. Choć skóry nieco wyhamowały cios, miecz wszedł weń jak w masło. Silnepchnięcie i wróg był martwy.Natychmiast uwolniłem tkwišce w zwłokach ostrze. Spišłem konia przeklinajšc, że totylko kuc. Słabł. Pożałowałem, że nie mam homańskiego wierzchowca bojowego. Wybrałemkucyka, gdyż zapewniał mi anonimowoć. Niestety, nie nadawał się do walki. Teraz przyjdziemi za to słono zapłacić.Rozejrzałem się, szukajšc Finna. Zamiast niego ujrzałem wilka. Zobaczyłem teżmartwego mężczyznę, leżšcego na ziemi z otwartymi ustami, z których spływała na niegkrew. Trzeci i ostatni napastnik wcišż siedział w siodle, patrzšc w osłupieniu na wilka. Nicdziwnego, że był zaskoczony. Przed chwilš obejrzał przemianę, która wydarłaby okrzykprzerażenia z gardła najwaleczniejszego męża. Ja nie wrzeszczałem tylko dlatego, że samwidziałem przemianę wiele, wiele razy. A jednak nadal napawała mnie lękiem.Wilk był wielki i silny. Skoczył, choć napastnik krzyczał i chciał salwować sięucieczkš. Mężczyzna został stršcony z siodła, rzucony na nieg i rozcišgnięty jak długi.Wrzeszczał, wycišgał ręce, usiłował się osłonić. Jednakże u gardła miał już kły. - Finnie! -Skrwawionym mieczem uderzyłem na płask grzbiet kuca, popędzajšc go w stronę głębokichzasp. - Finnie... - Powtórzyłem już ciszej. - Doć trudno będzie przepytać trupa.Nachylajšcy się nad rozdygotanym wrogiem wilk odwrócił głowę i popatrzył miprosto w oczy. Utkwione we mnie spojrzenie każdego mogło wytršcić z równowagi, bowiemz rudej, przyprószonej niegiem wilczej głowy spozierały oczy człowieka.Nagle kształty wilka zaczęły się zmieniać. Roztopiły się, rozmyły w nicoć, od którejkłuły oczy, kręciło się w głowie, żołšdek wędrował do gardła. Tylko oczy wcišż pozostały tesame, nadal utkwione we mnie. Oczy dzikiej bestii, żółte i dziwne. Oczy szaleńca. Oczywojownika Cheysuli.Czułem, jak po plecach przechodzš mi ciarki. Spróbowałem się z nich otrzšsnšć.Pustka rozproszyła się, zadrgały niewyrane kształty, lecz tym razem ludzkie. Nie było jużwilka. Na niegu stał dwunogi, ciemnoskóry człowiek. Nie, nie człowiek, na pewno nieczłowiek. Co innego. Co więcej.Pochyliłem się w siodle, nakazujšc kucowi zbliżyć się do niego. Mój mały wałach byłwystraszony. Wyczuł mierć wierzchowca Finna oraz dwóch ludzi. W końcu jednak ruszył.cišgnšłem cugle i zatrzymałem go koło powalonego człowieka. Wcišż leżał na plecach wgłębokim niegu, wpatrujšc się szeroko otwartymi oczyma w istotę, która przed chwilš byławilkiem.- Ej, ty! - warknšłem.Oczy mu drgnęły, zerknšł na mnie. Wyranie widziałem, że chce wstać. Rozcišgniętyna ziemi, był wystraszony i bezbronny. Pragnšłem, by należycie docenił grozę swegopołożenia.- Mów - rozkazałem. - Kto jest twym panem?Milczał. Finn zrobił krok w jego kierunku, nie odzywajšc się ani słowem. Mężczyznaprzemówił.Powstrzymałem odruch zaskoczenia. Mówił po homańsku, a nie ellazjańsku. Niesłyszałem tej mowy od pięciu lat, nie liczšc słów, jakie zamienialimy z Finnem. Zresztšnawet między sobš wolelimy rozmawiać po caledońsku lub ellazjańsku. I oto tutaj, wEllasie, znów usłyszelimy homański.Nasz jeniec nie patrzył na Finna, lecz na mnie. W jego oczach widziałem strach, atakże wstyd i gniew.- Jakiż miałem wybór? - spytał. - Mam żonę i córkę, muszę się o nie troszczyć. Jakmam je odziać, nakarmić, ogrzać w zimie? Moje gospodarstwo przepadło, gdyż nie mogłemzapłacić dzierżawy. Wszystkie pienišdze pochłonęła wojna. Syn mój zginšł pod księciemFergusem. Czy mam pozwolić, by moja kobieta i córka umarły z głodu, bo nie potrafięprzynieć im pożywienia? Czy mam oddać dziecko na zdeprawowanie na dworze Bellama? -Wpatrywał się we mnie zjadliwym wzrokiem swych ciemnych oczu. Kiedy przemawiał, jegogniew narastał, a wstyd topniał. Pozostała w nim tylko wrogoć i desperacja. - Nie miałemwyboru! Zaproponowano nam czyste złoto...Poczułem, jak w brzuch wbija mi się ostrze, choć nikt nie trzymał noża.- Skrwawione złoto! - przerwałem, chociaż dobrze wiedziałem, co odpowie.- Tak, ale warte tego! - wykrzyknšł. - Wojna Shainea przyniosła mi tylko mierćsyna, zabrała gospodarstwo, posłała mojš rodzinę na żebry! Cóż więc mam robić? Bellamdaje złoto, skrwawione złoto, a ja je biorę. Tak jak wszyscy!- Wszyscy? - powtórzyłem. Nie podobało mi się to, co od niego słyszałem. Jeli wHomanie każdy będzie skłonny... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl