10749, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ewa BiałołęckaSmokSłyszy się rozmaite bajędy, że niby siódmy syn w rodzinie przeznaczony jest do rzeczy wielkich iniezwykłych. A to sobie jakš poczwarę ubije, a to zbójców rozgromi... czarnoksiężnika okpi, alboprzeciwnie - na jego wdzięcznoć dozgonnš zasłuży. A już rozmaici królowie, ksišżęta i lordowiena wyprzódki wpychajš takiemu bohaterowi ręce swoich córek, oczywicie tych najmłodszych inajpiękniejszych. Nigdy żaden z owych synów siódemkš szczęliwš naznaczonych nie musiałnadstawiać głowy za garć srebra; deliberować, czym zapłacić za obrok dla swego cudownegorumaka; nie odkrywał dziur w podeszwach butów, ani nie musiał witkiem opuszczać gospodyprzez okienko, zostawiajšc za sobš deskę kredš poznaczonš na podobieństwo drabiny do nieba.Tak się jednak w życiu bywa, że i siódmym synom owe nieszczęcia się przydarzajš, jak całkiemzwykłym miertelnikom. Wiem o tym dobrze, bo przede mnš mateczka na wiat wydała szeciuchłopaków. Ja jestem ten siódmy... i do tego idiota.Bo też idiotš poszkodowanym na rozumie trzeba być, aby się założyć, że ubije się wpojedynkę smoka.No pewno, że byłem pijany! Na trzewo nigdy co takiego w głowie by mi nie postało. Tegorodzaju interesy należy zostawiać smokobójcom albo magom, a zwykły najemnik powinien znaćswe miejsce we wiecie. Przez całe dziewiętnacie lat żywota sprawowałem się przykładnie (wmiarę możnoci). Rozsšdny byłem, psia krew! Obyczajny! Bystry ponoć! Tak mi się zdawało dochwili, kiedy w gospodzie "Pod Wesołym Zajšcem" wytrzewiałem na tyle, by zaczšć sprawdzaćpo kieszeniach, ile zostało mi osobistego majštku. Okazało się wtedy, że mój stan posiadaniapowiększył się o dokument, w którym czarno na białym napisane było, że niejaki Berilan Stabort- to byłem ja - własnym słowem honoru ręczy, iż smoka pustoszšcego okolicę umierci albo samzginie (co było bardziej prawdopodobne). Jeżeli natomiast dane słowo złamie i w terminie dniczterdziestu martwego łba smoczego panu... tu był nagryzmolony jaki gzygzoł, po czym cišgnęłosię "z Raweln" ...nie dostarczy, to wyrówna dług sumš... Zawyłem jak upiór, bo suma była taka,że takich pieniędzy nie uskładałbym nawet przez rok, a co dopiero w dni czterdzieci. Oczomwłasnym nie wierzyłem, ale popis pod dokumentem był bez wštpienia mój. Szynkarz potwierdził,że istotnie założyłem się z panem na Raveln i faktycznie o smoka była sprawa, ale wyglšdałem natrzewego, więc się nie mieszał i tylko potem pilnował, żeby mi kto kieszeni nie wywrócił. Omało nie zaczšłem walić głowš w stół. Szkoda, że poczciwy oberżysta nie znał mnie lepiej. Kiedywyglšdam przy kuflu na całkowicie wieżego, to znaczy, że przeszedłem już wszystkie najgorszestadia pijaństwa i brakuje mi ledwie pół kwarterki do całkowitego zamarynowania. Gdybymwtedy zszedł ze wiata, to w mym grobie robale nie trzewiałyby przez dobre dwa miesišce.Mogłem jeszcze uciec. Porzucić własne imię, rodzinę i dawne życie. Zakopać się gdzie wpuszczy, nie dawać znaku życia. Ale wtedy mógłbym ić o nowy zakład, że janie pan Gryzmoł zRaveln zjawiłby się na progu zameczku mego ojca z kopiš tego parszywego papieru i zażšdałbyspłaty długu od niego. Nie wiem, doprawdy, co mógłby nam zabrać. Stabort obfituje jedynie wszczurze dziury. Gdybym przyznał się do popełnionej głupoty braciom, obdarliby mnie pewno zeskóry i zrobili z niej bęben. Najwyraniej rzeczywicie miałem tylko jedno wyjcie - zginšćgłupio, ale za to z honorem.Powody mojej ucieczki z domu były trzy: moja głupia siostra Uwrah, moja druga jeszcze głupsza ibardziej nieznona siostra Parr-naget, oraz moja ograniczona, beznadziejnie materialistycznamatka. Jakim cudem dziadek - uroczy staruszek ze skłonnociš do filozofowania i wyższejmatematyki - spłodził mš tępš mamusię, chyba na zawsze pozostanie tajemnicš genetycznš. Naszczęcie co z dziadka cichcem przeszło na mnie. Mówię to bez fałszywej skromnoci. Absolutnienie zadowalały mnie plany rodzicielki, polegajšce na tym, żeby jak najszybciej znaleć kogo, ktonie zraziłby się moimi dziwactwami... (już to widzę!) ożenił się ze mnš... (uchacha!) ... i żebym jaknajszybciej miała dziecko (ratunku!), bo wtedy może wywietrzejš mi z głowy głupstwa. Owegłupstwa, między innymi, przejawiały się w tym, że nie lizałam się bez przerwy jak Uwrah, któraod tej elegancji wcišż miała kołtuny w żołšdku; nie wdzięczyłam się do każdego samca na wyspiejak Parr-naget - piskliwa rodzinna poetka, klecšca rymy typu "góry - chmury". Za to łaziłam poruinach, gdzie odgrzebywałam resztki pozostałe po dawnych mieszkańcach; próbowałam policzyćwszystkie gwiazdy, zastanawiałam się dlaczego księżyc się wyszczerbia; a przede wszystkim...przede wszystkim nauczyłam się pływać, co doprowadzało matkę do szału. "Żaden normalny smokNIE wchodzi do WODY!!!" No dobra, byłam nienormalna.Nic dziwnego, że pewnego pięknego dnia rzekłam "żegnajcie" rodzinnym brzegom iwyruszyłam w stronę kontynentu, na spotkanie przygody. Doć miałam siedzenia w jednymmiejscu przez całe życie, więc fruwałam to tu, to tam. Podglšdałam ludzi, którzy bylizdecydowanie bardziej interesujšcy od moich dotychczasowych sšsiadów. Dwunogi majš tylezajęć i tak się cišgle pieszš, że obłędu można dostać. Ile nowych rzeczy można było zobaczyć! Aile usłyszeć! Czasem zamieniałam się w jakie mniejsze zwierzę, żeby podejć jak najbliżej, niezwracajšc niczyjej uwagi. Obserwowałam, co ludzie robiš i uczyłam się ich języka. Z jedzeniemnie było najmniejszych problemów, gdyż biegało sobie całymi stadami - wypasione, smakowite -tylko wybierać. Z jakich powodów ludziom nie podobało się, że żywię się na ich terytoriach (aprzecież jadłam naprawdę mało!) i dawali to delikatnie do zrozumienia. Rzucali we mniepatykami. W większoci patyki były zaostrzone i jak który trafiał, to było trochę nieprzyjemnie.Wolałam nie zostawać zbyt długo w jednym miejscu, gdyż dwunożni robili się przez to bardzonerwowi. Nie podobało im się, że jestem od nich większa. Zwiedzałam ludzkie terytoria, robišcprzedziwne pętle i zygzaki. Leciałam tam, gdzie akurat wiatr mnie zaniósł, ale z grubszatrzymałam jeden kierunek - na północ. Po jakim czasie dotarłam do gór. Nigdy przedtem niewidziałam gór, ale w każdym razie wyglšdały jak z definicji - wielkie, szarozielone "cosie",masywne, nieco postrzępione z wierzchu i przysypane czym białym. Białe było nieprzyjemniezimne. Dwunożni z gór okazali się jeszcze bardziej nietowarzyscy od tych nizinnych, więc bez żalupoleciałam dalej. I słusznie, bo niedługo potem znalazłam zakštek bardzo mi odpowiadajšcy,gdzie postanowiłam zostać na dłużej i odpoczšć po włóczędze. Znajdowały się na moim nowymterytorium całkiem przyjemne lasy, pełne zwierzyny. Pagórki poronięte trawš, idealne dodrzemek na słońcu. Było nawet jezioro, gdzie mogłam pływać, nurkować i łapać ryby.Ludzie też tam byli, ale niewielu, więc nie spodziewałam się żadnych konfliktów. Niestety,ledwie się zaczęłam mocić w nowym miejscu, całš gromadš przyszli ci z patykami i zaczęłapowtarzać się stara historia. Ale tym razem nie miałam zamiaru rezygnować z tak znakomitegoterenu. Jak wyglšdali? No, cóż... ludzie jak ludzie. Trudno odróżnić jednego od drugiego, wiecieco mam na myli. Byli jakby ogólnie nieco janiejsi od tych na południu, i trochę mieli trochę innyzapach. Za to patyki zupełnie takie same jak wszędzie.Udawałam, że pię, podczas gdy oni "podkradali się", tupišc przy tym jak stado krów. Kiedybyli już całkiem blisko, jak się nie zerwę! Jak zaryczę na całe gardło! Kulałam się potem zemiechu po całym pagórku, bo wszyscy ci bohaterowie uciekali tak szybko, że własne cienie zanimi nie nadšżały. Pogubili swoje kijki z popiechu. Dwa razy próbowali takich podchodów, a jawietnie się bawiłam.Następni zaczęli pojawiać się pojedynczo albo w małych grupkach. Wyranie innego gatunku,bo i pachnieli inaczej, i byli bardziej błyszczšcy. Zupełnie jak żuki gnojne, siedzšce okrakiem nakońskim grzbiecie. Z tymi rozrywka była jeszcze lepsza, bo nie uciekali od razu i zabawa trwaładłużej; a jak się udało którego złapać, to bardzo przyjemnie grzechotali przy potrzšsaniu.Jednego chciałam sobie zachować na póniej. Posadziłam go na czubku drzewa, ale zdołał uciec,łobuz. Następnego dnia znalazłam tylko pancerz. Przepoczwarzył się jak motyl, czy co...?Niestety, jeden z potrzšsanych jako zdołał się wywinšć i dgnšł mnie jakim kolcem prosto woko! Uaaa... nawet nie przypuszczacie, jak to może boleć! Sama już nie wiem - z zaskoczenia, czyze złoci zacisnęłam mocniej zęby i on przestał się ruszać. Głupio się potem czułam. Po tymniechcšco zagryzionym atrakcje się skończyły. Nikt już mnie nie odwiedzał. Znudzona - zaczęłamrozmylać, czy znów się gdzie nie przeprowadzić, ale wtedy pojawił się ON.Nie przyszło mi do głowy nic lepszego, jak obstalowanie sobie u kołodzieja czego w rodzajukopii i włanie z tym kawałkiem drewna ruszyłem na swój ostatni w życiu bój. Bestia była wielkajak kamienica (tak mi się w każdym razie zdawało), miała paskudny pysk pełen zębisk jak noże ikrwawo czerwone lepia."Boże, no... tego... wiesz o co chodzi" - jako w tamtej chwili nie umiałem ułożyć lepszejmodlitwy.Mój koń nie był ćwiczony do walki ze smokami, więc już wczeniej zasłoniłem mu lepia,żeby nie poniósł na widok potwora. Miał do mnie zaufanie (choć ja sam już sobie nie ufałem) idawał sobš powodować nawet na lepo. Ruszylimy galopem wprost na to smoczysko. Byłemabsolutnie pewien, że sš to moje ostatnie chwile na pięknym wiecie. Kasztan rwał z kopyta,zniżyłem kopię... a wtedy smok dał krok w bok. Jak matkę swojš kocham, ten bydlak sięodsunšł!! Kasztan, sumiennie łomoc...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]