10769, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
John SteinbeckKASZTANEKI INNE OPOWIADANIATytuły opowiadań w oryginale:Johnny Bear * The White Quail *The Vigilante * The Chrysantemums * The Murder * The Raid *The Harness * The Red PonyTłumaczyli:ARIADNA DEMKOWSKARYSZARDA GRZYBOWSKAKRZYSZTOF KLINGERJULIUSZ KYDRYŃSKIELEONORA ROMANOWICZARTUR SANDAUERJAN ZAKRZEWSKIMARIA ZENOWICZOpracowanie graficzne JERZY JAWOROWSKIJOHNNY NIEDŹWIEDŹMiasteczko Loma jest zbudowane, jak wskazuje jego hiszpańska nazwa, na niskim, okrą-głym wzgórzu, które niby wyspa wznosi się u płaskiego wylotu doliny Salinas w środkowej Kali-fornii. Na północ i na wschód od tej miejscowości ciągną się kilometrami czarne grząskie bagniska,natomiast od strony południa moczary zostały zdrenowane, przez co uzyskano bogate tereny poduprawę warzyw - czarnoziem tak żyzny, że sałata i kalafiory osiągają na nim olbrzymie rozmiary.Właściciele bagnisk na północ od miasteczka zaczęli zazdrościć innym urodzajnej ziemi iwspólnie założyli spółkę akcyjną celem osuszenia terenu. Pracuję w towarzystwie, które podpisałoumowę na wykonanie kanału. Sprowadzono pływającą koparkę, która po zmontowaniu zaczęłakopać w poprzek bagien kanał odwadniający.Próbowałem przez jakiś czas mieszkać w pływającym domku, razem z moją załogą, ale rojemoskitów wirujące nad koparką, gęsta malaryczna mgła, która co wieczór niepostrzeżenie unosiłasię z bagnisk i wisiała nisko nad ziemią, wypędziły mnie do miasteczka Loma. Tam, w domu paniRatz, wynająłem umeblowany pokój, najbardziej ponury, jaki widziałem w życiu. Mógłbym byłszukać dalej, ale powstrzymała mnie myśl, że pani Ratz będzie opiekować się moją koresponden-cją. Zresztą przychodziłem tylko spać do tego zimnego i nagiego pokoju. Jadałem zaś w kantyniepływającego domku.Loma nie ma więcej niż dwustu mieszkańców. Najbardziej wzniesione miejsce wzgórzazajmuje kościół metodystów, którego wieżę widać z odległości wielu kilometrów. Dwa sklepy ko-lonialne, jeden - towarów mieszanych, stara Loża Masońska i bar Buffalo stanowią gmachy pu-bliczne. Na zboczach wzgórz stoją drewniane domki mieszkańców, a na bogatych równinach odstrony południowej - domostwa właścicieli ziemskich; niewielkie zabudowania otoczone zwyklewysoką ścianą strzyżonych cyprysów: osłona przed porywistymi wiatrami, które wieją tu często wporze zachodu słońca.Wieczorami w Loma poza pójściem do baru nie było nic do roboty; bar był to stary budynekz desek, z drewnianym daszkiem nad wejściem i wahadłowymi drzwiami. Ani prohibicja, ani jejzniesienie nie zmieniło rodzaju handlu, gości ani też gatunku whisky. Każdy męski mieszkaniec Lo-ma w wieku ponad piętnaście lat wieczorem co najmniej raz zachodził do baru Buffalo; wypijałswój kieliszek, porozmawiał chwilę i wracał do domu.Gruby Carl, właściciel i barman, witał każdego przybysza z ponurą obojętnością, którawzbudzała jednak przyjemne poczucie zażyłości. Twarz miał posępną, sposób mówienia jawnienieuprzejmy, a przecież... Nie wiem, jak on to robił, wiem tylko, że ogarnęło mnie miłe ciepło, gdyGruby Carl znał mnie już na tyle, że zwracając ku mnie swoją zgorzkniałą nalaną twarz mówił zpewnym zniecierpliwieniem:- No, co ma być?Zawsze zadawał to pytanie, chociaż nalewał tylko whisky, i tylko jeden gatunek whisky.Widziałem, jak stanowczo odmówił jakiemuś obcemu, który zażądał do whisky soku z cytryny.Gruby Carl nie lubił grymasów. W pasie przewiązany był wielką ścierką i chodząc po sali wycierałnią szklanki. Podłoga była z gołych desek posypanych trocinami, stara lada sklepowa zastępowałabar; krzesła twarde i proste; jedyną ozdobę stanowiły plakaty, prospekty i rysunki przyczepione dościan przez kandydatów wyborczych okręgu, agentów handlowych i licytatorów. Niektóre z nichwisiały tu już wiele lat. Plakat szeryfa Rittala wciąż wzywał do jego ponownego wyboru, chociażRittal nie żył już od siedmiu lat.Bar Buffalo (skoro już o nim mowa) robi wrażenie okropnej dziury, nawet na mnie samym;ale gdy szło się ciemną ulicą, po drewnianych chodnikach, kiedy długie pasma mgły z bagnisk,podobne do brudnych, rozwianych flag, oblepiały twarz i gdy wreszcie pchnęło się wahadłowedrzwi do baru Grubego Carla, gdzie mężczyźni rozsiadłszy się po kątach pili i rozmawiali, a GrubyCarl wychodził wam naprzeciw - wówczas ogarniało człowieka przyjemne uczucie. I nie możnabyło obronić się przed nim.Grano tam również w pokera w sposób jak najbardziej łagodny. Tymoteusz Ratz, mąż mojejgospodyni, układał pasjanse szachrując przy tym bezwstydnie, bo pił tylko wtedy, gdy pasjans muwyszedł. Widziałem, jak pasjans mu wyszedł pięć razy pod rząd. Jeśli mu się udało, starannie skła-dał karty, wstawał i z wielką godnością kierował się do baru. Gruby Carl, który zdążył już, zanimtamten podszedł, napełnić do połowy szklaneczkę, pytał:- No, co ma być?- Whisky - poważnie odpowiadał Tymoteusz. W długiej sali mężczyźni z miasteczka i farmrozsiadali się na twardych krzesłach lub stali oparci o ladę. Nie ustawał łagodny, miarowy szmerrozmów; tylko w okresie wyborów lub walk bokserskich można było usłyszeć dłuższe orać je czygłośno wypowiadane opinie.Czułem lęk przed wyjściem w bagnistą noc, przed szczękiem żelaznego czerpaka i łoskotemdieslowskiego motoru koparki, które dochodziły mnie z dala, od strony moczarów, a wreszcie przedpowrotem do ponurego pokoju u pani Ratz.Wkrótce po moim przyjeździe do Loma udało mi się nawiązać znajomość z Mae Romero,ładną dziewczyną, pół krwi Meksykanką. Nieraz wieczorem przechadzałem się z nią po południo-wym stoku wzgórza i dopiero obmierzła mgła zawracała nas do miasteczka. Odprowadziwszy ją dodomu wstępowałem na chwilę do baru. Któregoś wieczora siedziałem tam gawędząc z AlexemHartnellem, posiadaczem niewielkiej ładnej farmy. Rozmawialiśmy o wędkarstwie, gdy nagledrzwi wejściowe otworzyły się i zamknęły. Na sali zaległa cisza. Alex trącił mnie łokciem i powie-dział: - To Johnny Niedźwiedź. - Rozejrzałem się dokoła.Jego przezwisko określało go lepiej, niż ja mógłbym to uczynić. Miał wygląd dużegoniedźwiedzia, głupiego i uśmiechniętego. Kołysał czarną zjeżoną głową, zwisające ramiona nasu-wały myśl, iż zwykle chodzi na czterech łapach, a teraz wyprostował się tylko dlatego, że nauczonogo tej sztuki. Pałąkowate, krótkie nogi były zakończone dziwacznymi kwadratowymi stopami.Ubrany był w drelichowy kombinezon, lecz stopy miał bose. Nie wyglądały na kalekie lub w jakiśsposób zniekształcone. Ale były kwadratowe, dokładnie tak samo szerokie jak długie. Stał chwilęprzy wejściu podrzucając rękami, podobnie jak to robią idioci. Z twarzy nie schodził mu uśmiechszczęśliwego kretyna. Potem ruszył naprzód, a choć był tak wielki i niezgrabny, szedł w ten sposób,jakby się skradał. Poruszał się nie jak człowiek, ale jak nocne, drapieżne zwierzę. Stanął przy barze,małe błyszczące oczy przenosił wyczekująco z twarzy na twarz i spytał:- Whisky?W Loma nie znano częstowania. Zdarzało się, że jeden zapłaci kieliszek za drugiego, aletylko wtedy, gdy miał pewność, że tamten natychmiast mu się odwzajemni. Toteż byłem zdumionywidząc, jak któryś z tych milczących spokojnych ludzi kładzie monetę na bufecie. Gruby Carlnapełnił szklaneczkę. Potwór schwycił ją i jednym haustem wychylił whisky.- Co za czort... - zacząłem. Lecz Alex trącił mnie łokciem i szepnął:- Pst...Wówczas rozpoczęła się dziwaczna pantomina. Johnny Niedźwiedź podszedł do drzwi izaraz zawrócił skradającym się krokiem. Idiotyczny uśmiech nie schodził mu z twarzy. Pośrodkusali rozciągnął się płasko na brzuchu. Głos, który dobył się z jego gardła, był mi znajomy.- Ależ pani jest zbyt piękna, żeby żyć w takiej dziurze.Głos stał się wyższy, brzmiał łagodnie i gardłowo, z odrobiną obcego akcentu.- Pan to mówi, ot, tak sobie.Jestem pewien, że o mało nie zemdlałem. Krew uderzyła mi do głowy. Zaczerwieniłem się.To mój głos dobywał się z gardła Johnny Niedźwiedzia, moje słowa, moja intonacja.A drugi, to był głos Mae Romero... jak żywy. Gdybym nie widział człowieka leżącego nabrzuchu, zawołałbym na nią.Dialog trwał nadal. Takie słowa brzmią niedorzecznie, kiedy słyszy się je z cudzych ust.Johnny Niedźwiedź mówił dalej albo raczej to ja mówiłem dalej. Powtarzał słowa, naśladował od-głosy. Stopniowo twarze zebranych odwracały się od Johnnego Niedźwiedzia i spoglądały na mnieszczerząc zęby w uśmiechu. Nic na to nie mogłem poradzić. Wiedziałem, że jeśli spróbuję mu prze-rwać, będę musiał się bić. Scena trwała więc do ostatka. Gdy skończył, poczułem tchórzliwą ra-dość, że Mae Romero nie ma brata. Jakże pospolite, wymuszone i śmieszne słowa dobywały się zJohnny Niedźwiedzia. Wreszcie podniósł się i znowu poprosił z uśmiechem idioty:- Whisky?Sądzę że mężczyźni w barze litowali się nade mną. Odwracali oczy pilnie rozmawiając zesobą. Johnny Niedźwiedź odszedł w głąb sali. Wśliznął się pod okrągły stół do gry, skulił się jakpies i zasnął.Alex Hartnell przypatrywał mi się ze współczuciem.- Słyszał go pan po raz pierwszy?- Tak, do licha, kto to jest?Przez chwilę Alex zostawił moje pytanie bez odpowiedzi.- Jeśli troszczy się pan o opinię Mae, mogę pana uspokoić, Johnny już ją przedtem naślado-wał.- Ale w jaki sposób nas podsłuchał? Nie widziałem go.- Gdy Johnny Niedźwiedź podsłuchuje, nikt go nie widzi ani nie słyszy. Umie poruszać siębezszelestnie. Czy pan wie, co robią nasi chłopcy, kiedy wychodzą z dziewczętami? Biorą ze sobąpsa. Psy boją się Johnny’ego i czują, gdy nadchodzi.- Wielki Boże! Ale te głosy... Alex pokiwał głową.- Wiem. W sprawie Johnny’ego kilku z nas napisało nawet do Uniwersytetu. Przyjechałjakiś młody człowiek, rzucił na niego okiem i opowiedzia... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl