10799, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mi�osz Brzezi�skiZ�oty Ksi�ycSucha Beskidzka, kwiecie�, 1923 rokLeon Bartoszewski obserwowa� w�a�nie paj�ka sun�cego po p��tnie, kiedy na horyzoncie zamajaczy�a sylwetka czarnego mercedesa.Wiosna nie sk�pi�a w tym roku deszczu. Od dw�ch dni w powietrzu wisia� kapu�niaczek i wygl�da�o, jakby udawa� tylko, �e opada. Bartoszewski, m�ody doktorant z Warszawy, cho� siedzia� pod daszkiem, na gwarnym rynku miasteczka, by� ju� przemoczony do suchej nitki. Be�owy prochowiec wisia� na nim jak na strachu na wr�ble. Z mi�kkiego okrycia upodobni� si� nagle do zbroi, kt�ra uparcie ci�gn�a ku ziemi. Leon opar� r�ce na owini�tej w p��tno, sporej ramie czego�, co wygl�da�o na obraz i zm�czonym wzrokiem spogl�da� na paj�ka. W ko�cu stworzonko znalaz�o jak�� fa�d� i skry�o si� pod ni�, znikaj�c z oczu obserwatora.Mercedes zatrzyma� si� opodal. Silnik pracowa� nier�wno, krztusz�c si� co chwila. Kierowc� by� zupe�nie �ysy m�czyzna w �rednim wieku. Leon nigdy wcze�niej go nie spotka�.- Pan Bartoszewski? - Krzykn�� przez uchylone drzwi pasa�era i nie czekaj�c na odpowied� doda�. - In�ynier Wies�aw Jask�lski. Widz�, �e ma pan, co trzeba - u�miechn�� si�. - Prosz� to wrzuci� z ty�u i wsiada�.Leon podni�s� si� powoli. Mokry materia� p�aszcza mlasn��, odrywaj�c si� od �aweczki. Bartoszewski otworzy� baga�nik, a nast�pnie zrobi� miejsce mi�dzy narz�dziami i cz�ciami zamiennymi, kt�rych w tych czasach ka�dy kierowca musia� wozi� ze sob� ca�e skrzynie. Pod�wign�� zawini�ty przedmiot i wsun�� go najdelikatniej jak potrafi� w powsta�� luk�. Rama jakby zadr�a�a w kontakcie z samochodem, ale Leon z�o�y� to na karb wibracji silnika.Po chwili siedzia� ju� obok in�yniera.- Oho... Wybaczy pan - kierowca by� pe�en dobrego humoru. - Wybaczy, �e musia� czeka�.Bartoszewski patrzy� przed siebie, kln�c w my�lach. By� g�odny i zmarzni�ty. Czeka� od dw�ch godzin.- Trzy razy zary�em w b�ocie i lecia�em po ch�op�w za pomoc�, bo sam bym tego przecie� nie wypchn��, rozumiesz pan?- A co tu do rozumienia - burkn�� Leon. - Od dw�ch dni pada. Mo�na by�o przewidzie�.- No i pada. A jak�e. - In�ynier si�gn�� do wewn�trznej kieszeni. - Napij si� pan s�czka. �wierkowa w�dka. Najzdrowsza. Pewien profesor botanik sypia tylko w�r�d �wierk�w, bo m�wi, �e one zabijaj� zarazki. I modrzewie te�. Ale pan powiniene� wiedzie�, bo na podr�ach p� �ycia zesz�o, prawda to?Leon nie odpowiedzia�. Poci�gn�� �yk i mi�e ciep�o ruszy�o na podb�j zmarzni�tego cia�a. In�ynier ubrany by� tak, jakby wyszed� prosto z klubu teatralnego. Mucha, eleganckie czarne spodnie, wyprasowane w kant, l�ni�ce lakierki, zegarek z dewizk� i wielkie spinki do mankiet�w. Oczywi�cie nigdzie ani �ladu b�ota.Samoch�d za� warcza� na wybojach, co i raz prawie zakopuj�c si� w glinie. M�odzieniec czeka� tylko, a� trzeba b�dzie wyj�� i wypycha� go z jakiej� ka�u�y.- Lepiej?- Lepiej. - Powoli mija� mu z�y humor. By�o ju� dobrze. Cieplej i sucho. Jeszcze tylko gdzie� si� przebra�. - Panie in�ynierze wzi��em, co� pan zam�wi�. Dziwna to sprawa, proboszcz patrzy� na mnie jak na z�odzieja, ale w ko�cu da�. Nie rozumiem tylko dlaczego sam nie m�g� pan tego za�atwi�?- Widzisz, panie kolego... - zas�pi� si� Jask�lski. - To rz�dowa sprawa, tak? Nie wsz�dzie mog� wchodzi�. Teraz id� ci�kie czasy. Druga Rzeczpospolita ssie z nas jak wampir. Ale nasza jest wreszcie, to i dajemy. Nie za bardzo mog� co� wi�cej powiedzie�.Bartoszewskiemu nie podoba�o si� to owijanie w bawe�n�. Spojrza� na in�yniera. Ten u�miecha� si� bez przerwy.- No dobrze - westchn�� Leon. - Wie pan. Chc� by� uczciwy. Na wszystko mamy kwity, wi�c prawid�owo wypo�yczone. Kawa� masy, trzeba przyzna�.- Ano - zarechota� Jask�lski. - Prawie osiemna�cie kilo. Bo to cud nad cudy.- Po co panu to lustro?- Zobaczysz pan, zobaczysz...- Tajemnica rz�dowa?- Dok�adnie.- Proboszcz prosi�, �eby szybko odda�. To jedyna atrakcja turystyczna w W�growie.- Oddamy. Sam pan oddasz. S�owo.In�ynier Jask�lski wida� nie mia� zamiaru wdawa� si� w d�u�sze rozmowy zwi�zane z rz�dowymi tajemnicami. Leon postanowi� podej�� go z innej strony.- W porz�dku. By�em te� w bibliotece i wyszuka�em par� potrzebnych rzeczy.- Wiem, �e pan tam by�e�, bo tam do pana dzwoni�em, prawda?To prawda. Trzy dni wcze�niej Bartoszewski odebra� telefon w Bibliotece G��wnej w Warszawie, chc�c przekaza� s�uchawk� bibliotekarce. Dzwoni� Jask�lski i - co dziwne - chcia� rozmawia� w�a�nie z Leonem. Potem by� kurier z dokumentami i bilety do W�growa, a w ko�cu spotkali si� tu, w Suchej Beskidzkiej.- No wi�c, co wyszuka�em - zacz�� Bartoszewski. - Lorenzo Dhurr. Z pochodzenia Niemiec. Rok narodzin nieznany. Studiowa� w Wittenberdze, przyja�ni� si� z niemieckimi alchemikami. O dziwo jego us�ugi poleca Zygmuntowi Augustowi sam Krasi�ski.- P�niejszy biskup - zarechota� in�ynier.- W rzeczy samej. W 1547 roku Dhurr, co po polsku znaczy "Twardy", osiedla si� u nas. Nazywa si� go Twardowskim. Prowadzi badania, pracuje nad swoimi projektami. Ludzie go podziwiaj�, ale nie darz� szczeg�ln� sympati�. W 1572 roku za pomoc� lustra podobno przyzywa ducha Barbary Radziwi���wny.- Dok�adnie, dok�adnie, panie dzieju.- Ostrzega przy tym Zygmunta Augusta, �e zbli�enie si� do ducha mo�e si� sko�czy� tragicznie dla wszystkich. Kr�l jest jednak tak poruszony, �e podchodzi zbyt blisko. Duch znika, za� tafla zwierciad�a p�ka. Do dzi� nie wiadomo, jak Twardowski zorganizowa� ten pokaz iluzjonistyczny. Nie myli� si� jednak co do konsekwencji: August wkr�tce umiera.In�ynier kiwa� g�ow�.- A nieca�y rok p�niej, Twardowski, znany jest ju� w ca�ym kraju. Pewnego dnia spogl�da w lustro i podobno widzi tam przysz�o��. Dok�adnie za� jak�� potworn� przepowiedni� w�asnej zguby. Natychmiast porzuca wszystko, by wyjecha� z kraju. Zabiera tylko lustro, ale w ko�cu i jego si� pozbywa. Trafia ono do W�growa za spraw� Franciszka Krasi�skiego. Oko�o 1711 roku do lustra dodaje si� napis: "Lvserat Hoc Specvlo Magicas Twardovius Artes Lvsus At Iste Dei Versvs In Obseqviam Est"- Tak w�a�nie. Czyli: "Zabawia� si� tym lustrem magicznym Twardowski sztuki ukazuj�c lecz na s�u�b� Bo�� obr�cone to jest". Bzdura - parskn�� pod nosem in�ynier.- Tymczasem Twardowski wci�� jest w podr�y. W ko�cu, pono� gdzie� w tej okolicy, dopadaj� go zb�je wynaj�ci przez rodzin� Mniszch�w, kt�r� podobno oszuka�.- Rze� to by�a okrutna.- Ale cia�a nie odnaleziono. Do dzi� nie zbadano te� lustra, cho� uwa�a si�, �e jest stopem cynku, cyny i srebra.- To wszystko prawda, synu - zako�czy� Jask�lski. - W 1573 roku Dhurr zmar� po raz drugi, lecz - jak s�dz� niekt�rzy nie ostatni.- Jak to?- Ale to g�upie legendy. - Mrukn�� in�ynier, ignoruj�c pytanie. - Nam, ludziom nauki nie s� do niczego potrzebne, prawda? - odwr�ci� si� gwa�townie w stron� rozm�wcy. Bartoszewskiego zmrozi�o.- Prawda - j�kn�� zaskoczony nieco Leon, by doda� nieco �mielej. - Interesuj� nas dane historyczne, a nie legendy. W takim razie, co teraz?- Jak to co? - Krzykn�� Jask�lski u�miechaj�c si� szeroko. - Poszukamy miejsca do odpoczynku. Dajmy na to w tym przybytku.Spo�r�d mg�y wychyn�� nagle kszta�t niewysokiego, dwupi�trowego schroniska. Z komina unosi� si� dym, a okna zaprasza�y migotliwym blaskiem ognia. Bartoszewskiemu na sam� my�l zrobi�o si� cieplej. Tym bardziej, �e zaczyna�o ju� zmierzcha�.Bram� otworzy� ch�opiec w tradycyjnym stroju, lecz zaraz stan�� nie wiedz�c jak si� zabra� do samochodu. Zapewne niecz�sto widywa� w tych stronach mercedesy. Tymczasem Jask�lski wysiad� i wskaza� ch�opcu baga�nik. Bartoszewski w po�piechu nie zabra� ze sob� ubra�. Postanowi� wykorzysta� te, kt�re znajdzie w schronisku. Wynaj�li dwa pokoje.- W sali kominkowej spotykaj� si� zapewne kulturalni bywalcy tego miejsca. Mi�o sp�dzimy wiecz�r. Przebierz si�, drogi kolego i zejdziemy si� tam�e za kwadrans.Bartoszewski ostatnie s�owa propozycji s�ysza� b�d�c ju� na pi�trze. Wpad� do pokoju, zdj�� ubranie i wskoczy� w lu�n� koszul�, przygotowan� dla go�ci. Zarzuci� mi�kki szlafrok, wytar� w�osy w prze�cierad�o, a potem zrobi� kilka przysiad�w dla rozgrzewki. Nast�pnie rozwiesi� ubranie na wieszakach. Wreszcie zszed� na parter, by poprosi� kogo� z obs�ugi o przesuszenie p�aszcza przy ogniu.Sala kominkowa sta�a jednak pusta. Ca�e pomieszczenie wykonano w drewnie. �ciany zdobione by�y plecionymi ze s�omy wisiorami, a nad kominkiem wisia� wyprawiony �eb nied�wiedzia.- Czech - odezwa� si� g�os tu� za jego plecami. By� to znany mu ju� ch�opiec "od bramy".- Na nasze nie polujemy.- Po czym rozpoznajecie? - zapyta� Leon, jednocze�nie podaj�c mokre ubrania.- Nasze nie gryz�. Nie strzelamy do nich, to i nie gryz�. Z misiami w zgodzie �yjemy. Tego przywie�li zza granicy. Tam do nich strzelaj� i mi�ki napadaj� ludzi.- To dobrze, �e nie strzelacie - poklepa� ch�opca po g�owie.- Ano - rozochoci� si� malec. - Ja bym te� automobil gdzie� do szopy wprowadzi� potem. Bo mi�ki potrafi� schwyci� za blach� i podnie�� ca�y w�z. Zamki puszczaj� i panowie do domu wr�cita pieszom.Leon skin�� w stron� okna.- Nie widz� samochodu. Pewnie pan in�ynier ju� go gdzie� ulokowa�.- Gdzie� by? - malec by� zdziwiony. - Ni tam. P�niej, m�wi�. Jak wr�ci. Teraz, to dopiero co wyjecha� i m�wi�, �eby mu otworzy� bram� jak b�dzie wraca� za nied�ugo. Acha! Kaza� pana przeprosi� i m�wi�, �eby na niego czeka�.Oczy Bartoszewskiego zrobi�y si� wielkie jak spodki. Od pocz�tku podejrzewa� jakie� kr�tactwo ze strony in�yniera.- O... z�odziejaszku - warkn�� do siebie, zaciskaj�c pi�ci. Chwyci� wci�� mokry p�aszcz i zarzuci� go na szlafrok. Samoch�d nie m�g� w tym b�ocie ujecha� daleko. Teraz, kiedy by�o ciemno, zapewne porusza� si� z pr�dko�ci� piechura.Zdj�� jedn� z wisz�cych przy wyj�ciu lamp i wybieg� na zewn�trz. W�ciek�o�� doda�a mu animuszu. Na szcz�cie bie�nik doskonale odcisn�� si� w b�ocie. Bartoszewski przystan�� na chwil�. Gdzie� niedaleko przez chwil� jeszcze da�o si� s�ysze� warkot silni...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]