10934, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powieści PHILIPA SHELBY'EGOw Wydawnictwie AmberCENA PRZYJAŹNICZAS WERBLIOPIEKUNUMRZEĆ PRZED ŚWITEMPHILIP SHELBYUMRZEĆ PRZED ŚWITEMPrzekładKrzysztof BednarekAMBERTytuł oryginału BY DAWN'S EARLY LIGHTRedaktorzy seriiMAŁGORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOKRedakcja stylistyczna AGNIESZKA RÓŻAŃSKAIlustracja na okładce ARCHIWUM WYDAWNICTWA AMBEROpracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBERSkład WYDAWNICTWO AMBERWydawnictwo Amber zaprasza na stronę InternetuCopyright (c) 2002 by Philip Shelby. All rights reserved.For the Polish edition Copyright (c) 2002 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.ISBN 83-241-1302-9Moim RodzicomPrologW baraku numer 6 gnieździło się ich czterdzieścioro. Sierociniec stanowił część obozu uchodźców na zachodzie Korei Północnej. Najmłodsze z dzieci miało pięć lat, najstarsze -jedenaście. Dwunastolatków i starszych dołączano do dorosłych.Dzieci wegetowały w chłodzie, głodzie i strachu. Nawet sen nie przynosił ulgi. Każde z nich więził ciasny kokon bólu. W sali dniami i nocami rozbrzmiewał kaszel i przenikliwy płacz.Starsze dzieci dręczyły młodsze, dopóki jeszcze miały dość siły. Zabierały im racje żywnościowe i wodę, a kiedy nie było już czego kraść, sięgały granic wykoślawionej wyobraźni, wykręcając ręce i nogi, wyrywając je ze stawów z chłodną ciekawością doświadczonych katów.Pułkownik, komendant obozu, szedł przez zamarznięte błoto podwórza. Przed rokiem nieopatrznie naraził się swojemu przełożonemu. Został pozbawiony dowództwa jednostki i zesłany do tego gnojowiska, które ONZ i Międzynarodowy Czerwony Krzyż nazywały obozem przesiedleńców. Teraz pułkownik czuł jednak, że karta się odwraca. Dzięki mężczyźnie, który mu towarzyszył.Wysoki chudy obcokrajowiec odznaczał się rysami typowymi dla ludów Kaukazu. Krótko ostrzyżony, szpakowaty, opalona, wychłostana wiatrem twarz. Mógł mieć czterdzieści kilka lat, nawet około pięćdziesiątki - trudno stwierdzić, bo wyglądał na bardzo sprawnego, kiedy bezszelestnie jak duch poruszał się w chłodzie wiosennego poranka.Pułkownika poinformowano o wizycie dopiero, gdy śmigłowiec z gościem na pokładzie był już w drodze. Rozkaz brzmiał: pełna współpraca.Za drutami kryło się wiele tajemnic, o których nie śniło się nawet międzynarodowym inspektorom, gość jednak miał zobaczyć wszystko, co zechce.Komendant obozu rozumiał więc, że to ktoś ważny. Bardzo ważny. Trzeba odpowiednio się wykazać, a przybysz pochwali go przed przełożonymi. Może to wystarczy, żeby uwolnić się z tego piekła.Gość, znany w pewnych kręgach jako Egzekutor, zdawał sobie sprawę z sytuacji. Nie miała dla niego znaczenia, ale mogła ułatwić manipulowanie pułkownikiem.Drzwi baraku szóstego otworzyły się z trzaskiem. Wchodzących uderzył smród chorych ciał.Barak miał dwadzieścia metrów na dziesięć i stały w nim trzy rzędy prycz. Ze słabych żarówek sączyło się światło, ginąc gdzieś w brudzie pokrywającym okna i podłogę z nieheblowanych desek. Na pryczach poruszały się niewyraźne kształty. Egzekutora śledziły zdziczałe spojrzenia dziesiątków par oczu.Światło mignęło, zabłysło jaśniej i zobaczył widok znany z podobnych piekielnych miejsc - z obozów dla uchodźców w Kambodży i Laosie, z doliny Bekaa, z murzyńskich slumsów pod Johannesburgiem.Większość dzieci leżała skulona. Nie sposób było określić ich płci. Wszystkie miały pożółkłe z niedożywienia, wynędzniałe twarze, w których oczy wydawały się nadnaturalnie duże. Wystające kościste kolana i łokcie ciasno opinała wysuszona i biała jak kreda skóra.Egzekutor szedł między rzędami prycz i przyglądał się dzieciom. Mijał bez namysłu zbyt bliskie śmierci, zastanawiał się uważniej nad tymi, które mogły jeszcze ocaleć. Rozważał coś.Dziwacznie czuł się w roli wybawiciela. Od lat uważano go za jednego z czterech najgroźniejszych płatnych morderców na świecie. Przy swoim nieomylnym oku mógł oszczędnie szafować śmiercionośnymi ziarenkami metalu. Zatrudniały Egzekutora rządy państw albo osoby prywatne, których stać było na jego stawkę. To zlecenie okazało się jednak niepodobne do wszystkich dotychczasowych. Miał wybrać dziecko i chronić je; być może w ogóle nie będzie musiał strzelać.Chłopiec leżał na pryczy w tylnym rzędzie, przyciskając się plecami do ściany. Wyglądał na osiem, dziewięć lat, był chudy, ale jeszcze nie zagłodzony. Patrzył w przestrzeń nieobecnym wzrokiem, jednak jego oczy błyszczały jak u świeżo złowionej ryby, wyrzuconej na lód.Egzekutor zbliżył się i aż drgnął. Co za bliźniacze podobieństwo. Miał przed sobą sobowtóra, którego od paru tygodni szukał po zmarzniętych pustkowiach tego przeklętego kraju.Przysiadł na skraju pryczy i wyciągnął rękę. Chłopiec zadrżał. Opierał się przez moment, wreszcie uległ silnej dłoni i dał obrócić się na brzuch. Na siedzeniu spodni ciemniała plama zakrzepłej krwi - ślad po niedawnym gwałcie. Egzekutor ściągnął chłopcu brudną koszulę i uważnie obejrzał ramiona, plecy, pierś. Dzieciak był owrzodzony, ale cały. Złamano tylko jego psychikę.Egzekutor wstał. Dokonywał już najbardziej zuchwałych mordów i zawsze ze wszystkich zleceń wywiązywał się bezbłędnie. Jednak to nie dawało się z niczym porównać. Wpatrzony w chłopca, widział w nim doskonałe narzędzie zbrodni. Niewinne dziecko pokona wszystkie przeszkody, zwiedzie wszystkich obserwatorów na drodze do celu. Prezydent Stanów Zjednoczonych Claudia Ballantine poczuje przed śmiercią uścisk tych małych rączek.- Co to za jeden? - spytał.- Nie ma nazwiska. Pochodzi z południowego wschodu.Egzekutor wiedział wszystko o masowych grobach, które użyźniały pola tamtego rejonu. Mógł bezpiecznie założyć, że rodzice ani krewni nigdy nie będą dzieciaka szukać.- U nas figuruje jako numer 1818. - Komendant obozu starał sięzadowolić gościa.Egzekutor zmierzył go twardym spojrzeniem, od którego pułkownikowi zaschło w ustach.- Proszę chłopca stąd zabrać. Niech go zbada lekarz i da mu jakieśantybiotyki. Chcę, żeby za trzy godziny mały był czysty i gotowy dopodróży. Jeśli wszystko będzie w porządku wspomnę w raporcie o pomocy, jaką mi pan okazał.Pułkownik przełknął z trudem.- Oczywiście.- Nie mamy tu już nic więcej do roboty.Egzekutor jeszcze raz popatrzył na chłopca i ruszył do wyjścia. Zimne powietrze tym razem wydało mu się przyjemne po smrodzie, jaki panował w baraku. Wyciągnął papierosy, poczęstował pułkownika i sam zapalił. Nie powiedział prawdy. Miał tu jeszcze coś do zrobienia. Komendant obozu był jedynym świadkiem. Mógłby potem opowiadać o mężczyźnie, który przyjechał po pewne dziecko, chwalić się rolą, jaką odegrał w całej tej historii. Biorąc pod uwagę rangę zadania, nie wolno do tego dopuścić. Kiedy Egzekutor wróci po numer 1818, pułkownik będzie musiał raz jeszcze wykazać się chęcią do współpracy - umierając1Sloane Ryder poruszyła się pod kołdrą. Za oknami mieszkania przy ulicy Czterdziestej Siódmej było jeszcze ciemno.Poczekała chwilę, żeby oprzytomnieć, po czym spróbowała ostrożnie wydobyć nogę spod łydki Petera Macka. Spał bardzo czujnie, pewnie dzięki treningowi FBI. Najlżejszy dźwięk czy ruch mógł wybić go ze snu.Powolutku obróciła się ku krawędzi łóżka i zaczęła wysuwać nogę, centymetr po centymetrze. W półmroku dostrzegała stosik ubrań, przygotowanych wieczorem. Wystarczy po nie sięgnąć i gotowe.Uwolniła stopę i właśnie miała odsunąć kołdrę, kiedy poczuła na biodrze ciężką dłoń.- A dokąd to?!Głos był zaspany, ale intencje Petera nie budziły wątpliwości. Dłoń nie ustawała w swojej wędrówce. Sloane odsunęła się trochę.- Do biura - wyjaśniła. - Mówiłam ci, nie pamiętasz?Palce mężczyzny zsunęły się po jej nodze.- Jest sobota...Próbował przytulić się do Sloane. Sięgnął do jej piersi; poczuła na karku ukłucie zarostu.- Peter, nie masz czasem dzisiaj służby? Nie powinieneś być u Dodge'a Frencha?- Później. Dużo później.Przysunął się znowu, starając się zatrzymać ją w łóżku.Sloane miała dwadzieścia osiem lat. Mimo że drobna i szczupła, była znacznie silniejsza, niż mogło się wydawać, ponieważ biegała i pływała. Teraz wyrwała się z uścisku Petera, pociągając za sobą kołdrę. Naga stanęła na środku pokoju i rozczesała dłonią kasztanowe, podgolone z tyłu włosy.Peter oparł się na łokciach. Miał czterdzieści jeden lat. Nadal odznaczał się znakomitą kondycją, dzięki regularnym wizytom w policyjnej siłowni. Kruczoczarne włosy, zielone oczy i dobrze umięśniona sylwetka sprawiały, że kobiety oglądały się za nim na ulicy - świetnie o tym wiedział.- Zdajesz sobie sprawę, jaka się zrobiłaś oziębła?Sloane zamknęła oczy. Miał rację. To ona była winna niezbyt udanemu pożyciu i frustracji Petera. Od kilku miesięcy ich nastroje, potrzeby i przypływy pożądania nie dawały się zsynchronizować. Ciała nie reagowały tak, jakby chcieli. Rozdrażnieni robili sobie wymówki albo milczeli. Związek, dawniej wspaniały i pełen namiętności, sypał się.To moja wina, powtarzała w myśli Ryder.Lecz niezależnie od tego, jak bardzo by pragnęła, nie mogła nic zrobić. Niewykluczone, że dzisiejszy dzień coś zmieni. Zdołała utrzymać swój sekret tak długo, więc może wytrwać jeszcze przez parę godzin. Wiedziała, że Peter próbowałby ją powstrzymać z obawy o nią i z obowiązku stróża prawa. Starałby się ocalić Sloane przed nią samą. Nie mogła sobie na to pozwolić.Wpadła do łazienki, wzięła prysznic. Potem pospiesznie naciągnęła spodnie, drelichową koszulę i starą ulubioną kurtkę. Sprawdziła, czy ma w torebce wszystko, co potrzebne, wreszcie podniosła wzrok na Petera.- Muszę lecieć. Zadzwonię.Pocałowała go w usta, stwierdzając z żalem, że nie zareagował, i już jej nie było.W ten weekend przypadał akurat Dzień Pamięci Narodowej. Z powodu święta kawiarenka na parterze była zamknięta i Sloane nie mogła napić się kawy, której tak bar...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]