10994, - █▀ KSIĄŻKI [CZ3]

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka, Orfanem Zwanego, Żywota i Spraw Pamiętnik.Cykl Powieci Historycznych Obejmujšcych Dzieje Polski.Redaguje Komitet Pod Przewodnictwem Profesora Doktora Juliana Krzyżanowskiego.Jagiełłowie Do Zygmunta.Częć XIX .Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1971.Skanował, Opracował i Błędy Poprawił Roman Walisiak.Komitet Redakcyjny: Profesor Doktor Wincenty Danek - Rektor WSP w Krakowie, Profesor Doktor Jan Zygmunt Jakubowski - Profesor UW, Profesor Doktor Julian Krzyżanowski - Profesor UW, Członek PAN.Przygotował Do Druku, Posłowiem i Przypisami Opatrzył Jacek Kajtoch.Ilustracje Wybrała i Objaniła Jolanta Wyleżyńska.Andrzejowi Hrabiemu Mniszchowi Jako Wdzięczne Wspomnienie Chwil Spędzonych w Paryżu, Roku 1883, z Wyrazem Najgłębszego Szacunku Przesyła Autor.Drezno, Wrzesień 1883.Tom pierwszy.W imię Trójcy Przenajwiętszej.Amen.Przyrodzona każdemu człowiekowi, złego i dobrego w tym życiu zażywajšc, a na lepsze pracujšc - pożšdać, aby po nim pomiędzy ludmi pamięć na ziemi została.Przeto się kładnš grobowe kamienie i piszš księgi, z których każda niczym innym nie jest ino człowiekiem, a że człowiek z wieku swego wyszedł jak kurczę z jaja, więc zarazem księga i czasem jest, o którym daje wiadectwo.Ja też, maluczkie stworzenie, słaboci tej czy prawu ulegajšc, z żywota mojego długiego, wielu przygodami niepolednimi odznaczonego, sprawę zdać pragnę, jakom na ten mizerny wiat przyszedł i jak z pomocš a za miłosierdziem bożym, acz nie bez grzechu i obłędów, po nim szedłem ku temu kresowi, który pewnie już dzi jest bliskim.Małym ci i nie znaczšcym byłem i jestem, a żywot mój do wielu innych podobien, alem to szczęcie miał, żem się o wielkich i znaczšcych ocierał, na nich prawie nieustannie patrzałem - pisać więc o czym się znajdzie, nie o samym sobie.Przecišg też czasu niemały dał mi Pan Bóg przeżyć na tym padole, gdzie, jak na pobojowisku, co dzień niemal padajšcych obok mnie widziałem, co dzień sam pać się spodziewałem i cudem prawie doszedłem pónej staroci.Ilu ich było, mój Boże, co i sił mieli nade mnie więcej i prawa do życia, a w kwiecie kosš podcięci padli, gdy ja jako łopuch i pokrzywa pod płotem stojšca ocalałem.Aby wiat ten zrozumieć, chyba nie z niego patrzeć potrzeba na sprawy ludzkie i losy, przecież wierzyć musimy, iż to, co się dzieje, sprawiedliwym i dobrym być musi.Nim więc pisać rozpocznę, naprzód zeznać muszę uroczycie, że jako za życia fałszem ust moich nie zmazałem nigdy, tak i kart tych nim nie zbruczę, piszšc prawdę czystš, choćby się do niej przyznać wstyd było.Nie będę fałecznie przodków sobie wymylał żadnych, ilem wiedział, tyle wyznam, a nie wszystko w życiu własnym było dla mnie jasnym.Takie było już przeznaczenie moje.Od tego więc poczynać muszę, ani się sromam wyznać, że ani roku urodzenia mojego, ani rodziców moich nie znam.Wina w tym nie moja, żem na ten wiat przyszedł pono jako goć nieproszony.To tylko zaznaczyć mogę, iż żywot rozpoczšłem w tych leciech, gdy wielkim księdzem litewskim był Kamirz, Jagiełłowy syn wtóry, za panowania w Polsce Władysława, który zginšł, nieodżałowane panie, pod Warnš walczšc z pogany.Z dzieciństwa mojego mało co mi się w pamięci pozostało, a to, co sobie przypomnieć mogę, dlatego się może w umysł młody wraziło, że te pierwsze lata życia nie płynęły mi jednostajnie, a było w nich już dla dziecka zagadek i niespodzianek wiele.Kobieta uboga, prosta mieszczanka, której imię było Sonka, a po mężu jš Gajdysowš mianowano, opowiadała się matkš mojš, chociaż, jak się potem okazało, niš nie była.Mšż jej, Gajdys, na zamku miał około stajen ksišżęcych zajęcie, był nad nimi starszym dozorcš, przy czym i młodsze rebce ujeżdżał.Człek był dobroduszny, jako to najczęciej siłacze i olbrzymy bywajš, którym Pan Bóg daje zimnš krew, gdy małym i słabszym kipi ona w żyłach.Mówił mało, miał się rzadko, jadł dużo, pił chętnie.Mieszkali Gajdysowie we dworze pod zamkiem dolnym u furty, od której klucz miał dozorca, tak że z rana wstawszy mógł zaraz do stajen przejć, od których nawet rżenie koni po nocach nieraz słychać było.Domostwo, choć drzewiane, wygodne było i zaciszne, a że Gajdys żołd miał dobry, przy czym zboże, sukno, płótno i skóry mu ze skarbu co rok wydzielano, a podarki częste się trafiały - działo się więc im dobrze.Krom mnie mieli Gajdysowie tylko o parę lat starszš niż ja córeczkę, Marychnę.Jam też zwał się ich własnym dzieckiem, a nie mogę powiedzieć, tylko że Sonka tak się ze mnš obchodziła, takie dla mnie serce miała, jakbym w istocie był jej synem.Póniej się to dopiero okazało, że Gajdysowie przez miłosierdzie mnie wzięli i jak dziecko własne hodowali, bo snad rodzice moi przyznać się do mnie czy nie mogli, czy nie chcieli.Nie będę ich sšdził ani im tego wyrzucał.Wychowywałem się więc z prosta, nie nawykajšc do pieszczot i wykwintów żadnych, na chlebie razowym, mleku i kluskach, ni też do zbytku; od chłodu i słoty strzeżony, za co Panu Bogu dziękuję, bo póniej mi niejeden trud, niewygodę, niedostatek łatwiej było znosić, zawczasu się obywszy z nimi.Ale nie zawsze jednako bywało.Powszednich dni Gajdysowie tak się ze mnš jak z Marychnš obchodzili - a niekiedy zjawiały się dla mnie jakby wišteczne i słoneczne doby.Nadchodziły one niespodzianie, gdy w różnych porach we dworku się zjawiała nagle kobieta młoda, cała szatami otulona, z twarzš osłoniętš, którš gdy odkryła, oblicze się ukazywało dziwnej pięknoci i blasku.Naówczas do chaty jakby promień wpadł słoneczny z niš razem.Gajdysowa, ledwie rękę jej ucałowawszy, spieszyła drzwi zaraz na skobel zasunšć i choćby kto się dobijał, to go już nie wpuszczano.Przybyła pani rzucała się na mnie, porywała, sadzała na kolanach, okrywała pocałunkami, przyciskała do piersi, miała się razem i płakała.Nawykły tak byłem do tego, iż mi przynosiła słodycze, zabawki dziecięce, przyodziewek różny, wygodny a nie bijšcy w oczy - żem za niš tęsknił, a gdy odchodzić miała, trudno mnie od niej oderwać było.Nieraz, sam nie wiem, jak się to działo, ale pieszczotami jej utulony, objšwszy jš za szyję, na kolanach jej usypiałem, a słodszego snu w życiu nad ten nie było dla mnie.Ale niekiedy wiele czasu upływało, a widać jej nie było, to znowu przez dni kilka z kolei wracała cišgle i dłużej przesiadywała.Nie można było odgadnšć ani kiedy się ona zjawi, ani na jak długo.Wpadała czasem jak po ogień, a ledwiem miał czas objšć jš i przytulić się - uchodzić musiała.Gajdysowa i mšż jej, oboje z wielkim dla niej byli poszanowaniem, ona też im łaskawš i wielce dobroczynnš.Nie odchodziła nigdy prawie, co dla nich, dla Marychny i dla mnie nie zostawiwszy.Gdym mówić poczšł, kazała mnie nieznajoma pani matkš siebie zwać; Gajdysowš też tak mianowałem i miałem ich naówczas dwie, a Bóg widzi, nie wydawało mi się, aby było nadto.Ta matka, którš rzadziej widywałem, psuła mnie i pieciła, gdy Gajdysowa surowszš daleko będšc naprawiała to, co tamta zepsowała.Prostej kobiecie serce rozumu dolewało.Znała ona to dobrze, iż losy moje przyszłe niepewne były, więc zmięknšć mi nie dopuszczała.Owszem, umylnie na chłód, na słotę, do roboty mnie pędzała, cišgle to powtarzajšc, że Bóg wie jeden, co mnie czeka.Więc, jak skorom chodzić poczšł, razem ze starszš Marychnš boso musiałem w podołku z podwórka trzaski obmokłe przynosić, drób zapędzać, małe posługi w domu spełniać, więcej dlatego, abym się nazwyczajał do wszystkiego, niżby gwałtowna była potrzeba.Dla starszej córki swej Sonka bywała często surowš, nieraz się jej kuksaniec dostał, mnie też bywało połaje, popchnie czasem, gdym szedł leniwo, ale nie uderzyła nigdy.Jeżelim co zbroił, a przewinił srogo, wówczas brzozowy winnik, jakich do łani używano, zza pieca dobywała i nim mi groziła, ale na plecach moich nigdy on nie postał.ŚSam Gajdys w domu siadywał mało.Jam też z nim niewiele miał do czynienia, ale i on dobrym dla mnie był, a z dala mi się umiechał.Wychodził zwykle z domu o wicie, potem jeć powracał, dwa razy we dnie, a wieczorem bywało i tak, że napity przyszedł.Wówczas już prosto się kładł i zasypiał.Pani ta, która mi się matkš nazywać kazała, dopókim młodszym był, przychodziła częciej - a potem coraz rzadziej...Wówczas niekiedy długo na osobnoci rozmawiała z Gajdysowš, płakiwała, trzymajšc mnie na kolanach, tak że ciepłe jej łzy dobrze po dzi dzień na twarzy mojej pamiętam.Bywało, że mnie osmolonego, nie umytego zastała - ale i chwili nie chcšc stracić, takim brała na kolana, jakim byłem, nie dawszy nawet Sonce ręcznikiem mnie otrzeć.Pamiętam i to, com naówczas ledwie mógł zrozumieć, że cišgle do ucha jedno mi powtarzała: - Nie zapomnisz ty o mnie?Nie zapomnisz?Tak razu jednego przybywszy poruszona, smutna, blada, płaczšc powiesiła mi na szyi, na mocnym sznurku, krzyżyk błyszczšcy, nalegajšc a przykazujšc mocno, abym go nigdy a nigdy nie zrzucał i nie stracił.Do dzi też dnia ostał się on cudem na piersiach moich.Długi potem czas nie widziałem jej wcale, a gdym się o niš tęsknie dopytywał, Sonka mi odpowiadała, że odjechała daleko i nikt nie wie, kiedy znowu przybyć będzie mogła.Rosłem tak dziko jak one pokrzywy i łopuchy pod płotem i pospolita dziatwa wiejska i miejska, zabawiajšc się z rówienikami, ich językiem mówišc i obyczaje przejmujšc.Do kocioła zamkowego stara Gajdysowa mnie i Marychnę czasami tylko na więta prowadziła, a we dni powszednie, choć niedaleko do niego było, boso i w koszulinach nie ważylimy się.Nauczono nas tylko żegnać się, pacierza trochę i gdy księdza spotkamy, w rękę go całować.Małym jeszcze byłem, gdy - pamiętam, jak się dnia jednego strasznie zawieruszyło na zamku i w miecie - bo strach jaki poszedł po ludziach, że nam naszego wielkiego... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl