109 - Sprawa osobista, !!! 2. Do czytania, Ewa wzywa 07(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ewa wzywa 07... nr. 109 Sprawa osobista – Marek Rymuszko
1
Ewa wzywa 07... nr. 109 Sprawa osobista – Marek Rymuszko
2
Ewa wzywa 07... nr. 109 Sprawa osobista – Marek Rymuszko
Część I HALNY UCICHŁ PRZED ŚWITEM
Orkiestra po raz któryś z kolei tej nocy grała „Ramaya". Trzeba było dużej
sztuki, żeby na sylwestra do „Watry" ściągnąć właśnie tę trupę, tylko pozornie
rozrywkową, w rzeczywistości zaś dramatyczną, co z każdą godziną stawało się
coraz bardziej oczywiste. Facet, tłukący w bębny, miał oblicze krasnoludka po
dużej wódce i z trudem utrzymywał rytm, wyznaczany improwizacją zaplutego
saksofonu. Pianista, tępo wpatrzony w pierwszy z brzegu stolik, przy którym
kiwała się sennie rozłożysta blondyna, przebierał palcami po klawiaturze w
sposób niekoniecznie zgodny z linią melodyczną forsowaną przez basy. Te
ostatnie obsługiwał najwyraźniej skołowany grubas. Jeśli chodzi o wokalistkę, to
zamilkła definitywnie w okolicach północy; jej chrypnący z minuty na minutę
głos ju ż znacznie wcześniej sygnalizował owo szczęśliwe w istocie rzeczy
.wydarzenie. Zresztą, na żałosne widowisko mało kto już zwracał uwagę.
Godzina pierwsza w nocy to nie jest pora na muzyczne kontemplacje, zwłaszcza
tu, w samym centrum górskiej metropolii. Na parkiecie buzował tłum:
podniecony, przytupujący, idiotycznie rozweselony. Tych ludzi nie zmógł nawet,
wiejący od kilku dni halny. Spadł na Zakopane drugiego dnia świąt i odtąd dął
nieprzerwanie, zamieniając resztki Śniegu w kałuże wody; malując na szaro
pokryte białym puchem granic oraz nękając kurort niską, niespotykaną jak na tę
porę roku temperaturą. Bezmyślny tłum, przewalający się od początku grudnia
po Krupówkach, wyraźnie oklapł. Nic pomagały porozpinane kożuchy i
powyciągane z walizek, niczym na urągowisko, parasole. Halny trzymał się
doliny, jakby na przekór temu niedzielnemu towarzystwu, które przez cały rok w
różnych krańcach kraju przymierzało narty z myślą o świętach w górach, a
potem okrągła noc jechało na stojąco spóźnionymi pociągami, by koniec końców
wpaść prosto w deszczy mgłę i ciepły, odzywający się kłuciem w sercu, wiatr.
Od początku nie miałem ochoty na całą tę imprezę, ale w święta jak zwykle
zameldowali się pod Gubałówką Maciek z Danką, którzy już w czasie studiów
lansowali model rozrywki w stylu akademickiego klubu „Ubab" i konsekwentnie
hołdowali mu do dziś, znakomicie godząc to z karierą naukową. Tym razem
przywieźli ze sobą koleżankę z wydziału, która, jak nic omieszkali podkreślić,
robi doktorat ze zobowiązań; o ile dobrze zrozumiałem, pisała pracę na lemat
umowy rachunku bankowego w ujęciu kodeksu cywilnego. Ela okazała się
dziewczyną nadzwyczaj miłą i w taki oto sposób musiało się siać to, co się stało:
na sylwestra wylądowaliśmy we czwórkę w lokalu, gdzie na parkiecie panował
nieustanny ścisk, niczym przed bramą pobliskiego składu z węglem. Szczęściem
nasz stolik stał pod samym oknem i stwarzał szanse bezpiecznego przetrwania
szalejącego tumultu; je śli nic liczyć kilku obowiązkowych tańców, których nie
udało mi się, niestety, uniknąć. Piszę: niestety, gdyż tańczę wyjątkowo podle i
tego bezspornego faktu nie mogła przekreślić dyskretne milczenie Eli —
doktorantki, mającej ambicję wniesienia nowych przemyśleń do złożonej
3
Ewa wzywa 07... nr. 109 Sprawa osobista – Marek Rymuszko
problematyki umowy rachunku bankowego w ujęciu kodeksu cywilnego i
judykatury.
Grupa instrumentalno— wokalna „Stasiek i Jasiek" skończyła się właśnie
znęcać nad „La Palomą".
Jej leader uzgadniał kolejny repertuar z facetem o zasępionej twarzy, który
wyciągnął z kieszeni pięćsetkę. Gdzie ś pośrodku sali z hukiem pękł balon,
wywołując salwę aprobującego śmiechu. Przy barze mecenas Zakapturny z żoną
spijali koniaki. Bawili się, zdaje się, znakomicie. Na mój widok mecenas skinął
dostojnie wielką, siwą głową. Podobnie, jak ja, nie zdradzał tej nocy ochoty do
profesjonalnej konwersacji, prywatnie zaś nie mieliśmy sobie nic do
powiedzenia.
W oczekiwaniu na muzykę Ela poprawiała włosy. Właśnie wtedy zauważyłem
z niepokojem, że przepycha się w naszym kierunku pan Tosiek. Pruł przez tłum.
przecinając go na pół, niczym śruba słynnego lodołamacza „Czeluskina". Pan
Tosiek do niedawna pracował jako woźny w prokuraturze. Od paru miesięcy
parzenic herbaty i utrzymywanie porządku w tym szacownym urzędzie zdradził
na rzecz gospodarki wieszakami w szatni „Watry", gdzie najął się za
wysokokwalifikowanego szatniarza. Miało to ten dobry skutek, że w razie
potrzeby pozwalało zarezerwować stolik nawet w ostatniej chwili, co aa lokalnej
giełdzie towarzyskiej niewątpliwie się liczyło.
Pan Tosiek dotarł wreszcie do nas. Miał nie doprasowany kołnierzyk od
koszuli i był wyraźnie podniecony. Najpierw złożył pełen szacunku ukłon
Elżbiecie, a następnie poufnie się ku mnie pochylił.
— Panie prokuratorze — sapnął — jest telefon do pana.
Niestety, pan Tosiek, o czym zapomniałem powiedzie ć, ma głos dudniący
niczym karabin maszynowy, który wymaga dokładnego zbadania przez
rusznikarza. Poufny ton u pana Tośka ma ten skutek, iż bynajmniej nie
wpływając na ściszenie pana Tośkowego barytonu, wzbogaca go o brzmienie, w
którym czai się sensacja.
Kątem oka dostrzegłem, że dyskretne przekazanie wiadomo ści przez pana
Tośka odniosło łatwo widoczny skutek wszyscy wokół gapili się na nas, a jedna z
par odsunęła na bezpieczna odległość. Zespół zaczai znowu grać, tym razem coś,
czego nie byłem w stanic zidentyfikować.
— Panie Tośku — powiedziałem z wyrzutem — tyle razy już panu mówiłem,
żeby się pan wreszcie przestawił i na gruncie towarzyskim nie straszył ludzi
służbowymi tytułami. Gdzie ten telefon?
Pan Tosiek zasapał urażony.
— U pana kierownika na zapleczu, panie pro... — tu urwał, napotykając mój
zimny wzrok. Ruszył ponownie do przodu, torując przejście miedzy tańczącymi
parami. Obserwowałem jego zręczne ruchy i doszedłem do wniosku, że tak
właśnie musi wyglądać akcja goryli prezydenta, który nie mo że się dopchać do
4
Ewa wzywa 07... nr. 109 Sprawa osobista – Marek Rymuszko
mównicy obleganej przez rozentuzjazmowanych wyborców.
Na zapleczu nie było nikogo. Podjąłem odłożoną słuchawkę.
— Prokurator Borowy przy telefonie. Co jest? Po tamtej stronie usłyszałem
odgłos, który mógł ewentualnie uchodzić za zakłopotane chrząknięcie.
— Obywatelu prokuratorze, mówi dyżurny komendy miasta, porucznik Kłos.
Przepraszam, że przeszkadzam, ale jest pan potrzebny. Mamy trupa.
Usiadłem przy stoliku z serwetą we wściekle kolorowe pasy. Taki deseń mógł
wymyśleć jedynie ktoś, kto był chory psychicznie.
— Słuchajcie, poruczniku — powiedziałem mo żliwie najuprzejmiej po
pierwsze przyjmijcie życzenia do siego roku. Po drugie chciałem was
poinformować, że ja nie mam dziś dyżuru przy telefonie, wiec zupełnie nie
rozumiem, dlaczego dzwonicie z tym do mnie.
W słuchawce zapanowała cisza. Wreszcie dyżurny odezwał się ponownie.
— Panie prokuratorze... — zaczął i w jego głosie teraz już wyraźnie
wyczuwałem zakłopotanie, wraz z którym we mnie zaczęła narastać złość. —
Chodzi o to. że tam jest trudne dojście... myśmy się porozumiewali telefonicznie
z prokuratorem rejonowym i postanowiono... to jest, chciałem powiedzieć,
otrzymaliśmy polecenie, żeby pana odszukać, więc...
Zagryzłem wargi. No. oczywiście. Cholera. że też ciągle nie mogą się do tego
przyzwyczaić. Moja romantyczna wizja prokuratora—szeryfa, jaką wyniosłem
kiedyś ze studiów już dawno niestety utonęła w napływających co dzie ń na
biurko notatkach służbowych i puchnących w oczach aktach, przez które trzeba
było przedzierać się nieraz i wieczorami. Kowbojskie życie zafundowała mi za to
Grażyna. Każdy dzień małżeństwa z nią musiał obowiązkowo eksplodować
nowymi pomysłami, nie do końca przemyślanymi i przygodami niekoniecznie
atrakcyjnymi. Nie udało nam się przez te parę lat skleić nic, co pozwoliłoby
utrzymać jaką taką równowagę między moją szarą biurkową robotą i jej
pokazami mody. Rozeszliśmy się bez żalu oraz zbędnych korowodów i oceniając
ten fakt z perspektywy czasu, muszę powiedzieć, że był to wyjątkowo dobry
pomysł. Wtedy też właśnie powziąłem decyzję o wyjeździe w góry, ale (o już jest
zupełnie inna sprawa, nad którą nie warto się rozwodzić. Zresztą...
Poczułem, że jestem zmęczony. Spojrzałem na zegarek: była pierwsza
dziesięć.
— Panie prokuratorze... — odezwał się zaniepokojony dyżurny — jest pan
tam?
— Niestety, jestem — westchnąłem — gdzie ten trup?
— W Mulowej. Facet zleciał chyba z Krzesanicy. Goprowcy natknęli się na
niego w czasie akcji. Pojechał tam już porucznik Łabędzki z ekipą. Mułowa, to
jest. panie prokuratorze, za Miętusią, tam trzeba najpierw...
— Dziękuję wam, poruczniku, za cenne informacje — warknąłem — chwalić
Boga, włóczę się po górach od dziecka i wiem, gdzie jest Dolina Mułowa. Mam
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]